"Najpierw dziecko" - opowiadanie z antologii "Obiecaj"

Ze wstępu do antologii Obiecaj, która swoją premierę miała podczas Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania 2015:


 Przenikliwość autorów naprawdę zasługuje na komplementy.
Dariusz Sośnicki - redaktor antologii

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam do lektury mojego opowiadania Najpierw dziecko, które znalazło się w zbiorze.




antologia Obiecaj


Najpierw dziecko



– To już dziewiąte dziecko z probówki, które zaginęło od początku roku. Czwarte wyłowione z jeziora. Jak długo władze pozostaną obojętne na rzeź niewiniątek, która rozgrywa się na naszych oczach?

Rozciągnięta wszerz, a wciąż nieskazitelna – pomyślała Natu, machinalnie prostując plecy. Wpatrywała się w ekran małego, wysłużonego telewizora na opuszczonej stacji metra. Należał do trójki bezdomnych, którzy rozłożyli się wokół niego. Dziennikarka stała wśród domów ubogiej dzielnicy. Wszystko w niej było idealne, kok rudych włosów, dopasowany płaszcz, kozaki depczące zamarznięte kępy trawy. Nawet para wydobywała się z jej ust pod właściwym kątem – tak, by nie zasłaniać oczu zaglądających w głąb dusz skorumpowanych ludzi władzy. Natu chciałaby być tak samo odważna i bezkompromisowa. Tymczasem była bezdomna i bezrobotna. Kończyła jej się gotówka. Straciła wszystkie oszczędności.

Nie powinna dłużej patrzeć w telewizor. Na stację trafiła godzinę temu w poszukiwaniu kąta na noc. Była tu nikim. „Szczury z korytarzy” przepędzały ją z upatrzonych zakamarków na mokre klepisko. W niezniszczonych ciuchach ściągała podejrzliwe spojrzenia. Dlatego bez szemrania przemierzała dalsze zakątki, z nadzieją, że nikt nie zabierze jej butów, w których ukryła ostatnie pieniądze. Jednak to, co najcenniejsze, nosiła w tobołku na brzuchu. Gdyby zabrali zawiniątko, byłby to jej koniec.

Poprawiła tobołek i uciekła przed spojrzeniem starucha w wełnianej czapce, spod której wystawały tłuste strąki. Znów wgapił się w ekran telewizora. Jego nogi ginęły w stercie szmat. Dookoła walały się torby z bezwartościowym dobytkiem. Na torbach leżały dwie kobiety, śmierdziały moczem jak staruch.

Obraz zadrżał. Na ekranie zamiast dziennikarki pojawił się śnieg. Dziad warknął. Uniósł się na łokciu, z trudem zgiął jedno z owiniętych szmatami kolan i spojrzał na Natu.

– Zepsułaś, wywłoko – powiedział. Zgiął drugie kolano, jakby zamierzał wstać. W jego prawej dłoni błysnęło coś metalowego.

Natu czym prędzej wycofała się w głąb korytarza, wpadając na rozrzucone śmieci. Przyciskała do piersi tobołek. Modliła się, by Gigi nie zaczęła wołać o jedzenie. Problem w tym, że Gigi domagała się go co chwilę. I to bardzo głośno.

Zasłoniła córce usta i poszła dalej. Minęła ostatnią działającą żarówkę. Włączyła latarkę. Słabe, migotliwe światło podkreśliło upiorność korytarza. Z mroku wyłoniła się metalowa szafa. A więc Natu dotarła do miejsca, do którego zapuszczali się tylko najodważniejsi. Większość stąd nie wracała. Tak przynajmniej twierdził pijak, który ją tu posłał. Błagała bezgłośnie, by to była nieprawda. Po siedmiodniowej wędrówce na mrozie, z głodnym niemowlęciem, pozbawiona regularnego snu, chciała jedynie odpocząć. I żeby nikt nie zrobił im krzywdy. Bała się, że ktoś może je rozpoznać. Rzadko robiła zakupy, nie sypiała w hotelach, bo do tego potrzebny był dowód. A ona spaliła go razem z kartą płatniczą. Miała nadzieję, że dzięki temu dawca ich nie namierzy. Ledwie umknęła ze szpitala.

Wsunęła wolną dłoń do kieszeni. Wymacała nóż z kościaną rękojeścią. Wcześniej należał do faceta, który chciał buchnąć jej ostatnie pieniądze.
Spoczywał teraz w rowie za składem budowlanym. Po odłamkach jego czaszki wędrowały mrówki. Obok leżała zakrwawiona rura, dowód na to, jak zaciekle samice bronią swojego potomstwa. Nóż był ostry i niebezpieczny. Dało się nim poderżnąć gardło psu machającemu ogonem na widok dziecka. Dało się wydłubać mu gałki oczne i wyciąć jelita, żeby go usmażyć nad ogniem jak prosiaka. Natu chciałaby używać noża jak najrzadziej.

Szła czujnie w rytm kapiącej wody. Nasłuchiwała fałszywych dźwięków. Świeciła latarką po ścianach wymazanych odchodami i bazgrołami – jednozdaniowymi historiami życia. Zbierało jej się na wymioty. Smród był nie do wytrzymania. Wcisnęła nos w szalik. Wszędzie walały się puszki, szmaty i szczurze truchła. Ostatniego bezdomnego minęła jakieś pół kilometra wcześniej, miała więc nadzieję, że niebawem znajdzie kąt, w którym będzie mogła usiąść i nakarmić Gigi.

Oto jak wyglądało teraz jej życie. Nic nie zostało z kosmetyczki. Samotnej, ale szczęśliwej matki dziecka z probówki, wynajmującej dwupokojowe mieszkanie w kamienicy. Cholera, wolałaby w tej chwili nakładać nowy podkład jakiejś klientce z trądzikiem. Zanim zdążyła się rozpłakać, poczuła na piersi rączkę Gigi, wsłuchała się w jej kwilenie i przypomniała sobie o celu wyprawy. Kiedy dotrze do domu kobiety, której adres dostała od pielęgniarki, znów będzie szczęśliwa. Siostra Jensen. Nigdy nie zapomnę nazwiska z metalowej plakietki – pomyślała Natu i mimowolnie pogłaskała Gigi po główce. Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiła.

W słabnącym świetle latarki ujrzała niewielką stertę cegieł. Zadrżała z podniecenia. Za nią się schowam – przebiegło jej przez myśl. Wymruczała do ucha córeczki ulubioną piosenkę i skierowała światło na dziurę obok sterty. Jakby ktoś próbował przebić mur, ale poddał się po kilku uderzeniach. Coś pisnęło w otworze. Szczur? Natu zdecydowała, że przycupnie od strony, z której przyszła. Może to nie najlepsze schronienie, ale wolała stanąć oko w oko z włóczęgą, niż poczuć na nodze ruchliwe wąsy i ogon. Zdjęła torbę. Usiadła i oparła na niej głowę. W środku zostały dwie pieluchy i kilka krakersów. Gigi zaczęła płakać, więc Natu czym prędzej ją nakarmiła. Sama zjadła dwa krakersy. Zanim zasnęła, schowała dłoń do kieszeni. Do rana jej nie wyjmę – pomyślała. Mam nadzieję, że nikt mnie do tego nie zmusi.

Śniła o wielebnym Mateuszu Odkupicielu – kaznodziei, którego wielu nazywało po prostu Szalonym Matem. We śnie słuchała jego kazania. Siedziała w pierwszym rzędzie. Gigi spała w chuście. Szalony Mat perorował na temat degradacji rodziny, dzieci bez ojca, karania samotnego rodzicielstwa. Był cały bordowy na twarzy. Natu widziała pianę w kącikach jego ust i pryskającą ślinę. Nagle kaznodzieja wskazał na nią palcem.

„A oto najlepszy przykład zepsucia, bracia i siostry! Natu le Roux! Matka, która ograbiła dziecko z ojcowskiej miłości, biorąc spermę od dawcy! Przyjrzyjcie się, jak wygląda gangrena tocząca nasze społeczeństwo. Natu le Roux! Wyjdź na środek, kobieto. Niech inni cię zobaczą.”



Obudziła się z niemym krzykiem. Serce waliło jej jak tłok silnika. W pierwszej chwili nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Wokół było ciemno. W oddali majaczyła słaba żarówka. Gigi poruszyła się w chuście. Momentalnie przywróciła Natu do rzeczywistości. Jej serce odzyskało naturalny rytm. Uświadomiła sobie, że dłoń nadal trzyma w kieszeni, na rękojeści noża. Pomacała podłogę w poszukiwaniu latarki. Natrafiła na coś mokrego. Wstrzymała oddech. Gdy wreszcie odnalazła latarkę, włączyła ją i skierowała snop światła na mokre palce. Były czerwone. O mój Boże! Przeniosła światło na podłogę. Serce znów wyrwało jej się z piersi. Ujrzała kałużę krwi! Upuściła latarkę. Wbiła plecy w ścianę. Gigi zakwiliła, jakby wyczuła jej panikę. O Boże, o Boże, o Boże – powtarzała Natu w duchu. Przycisnęła córeczkę do brzucha. Powolnym ruchem uniosła latarkę i poświeciła jeszcze raz w to samo miejsce, a potem dalej w stronę przeciwległej ściany.

Na ziemi, w stercie szmat, leżał mężczyzna. Gołe stopy opierał o ścianę, jakby ratował się przed omdleniem. Ktoś właśnie korzystał nie tylko z jego butów, ale i brudnych skarpet. Dłonie mężczyzna ułożył na przyrodzeniu, jakby chronił je przed ciosami. Wokół krocza błyszczała świeża plama moczu. Upiornego wyglądu dopełniała złożona u stóp Natu głowa w czapce. Krew z rozpłatanego gardła zalewała podłogę, zagłębieniem docierała do palców dziewczyny. Natu zesztywniała. Zgasiła latarkę. Wsłuchała się w odgłosy korytarza. Kapiąca woda i oddech Gigi. Jej własny oddech. Omacała swoje ciało. Była cała i zdrowa.

Chwyciła torbę, zerwała się z podłogi i pędem ruszyła ku wyjściu ze stacji. Deptała jakieś pudła. Raz po raz do jej uszu dochodził stłumiony jęk. Nie była jednak w stanie zapalić latarki.

Wybiegła na zewnątrz zdyszana. Z jej ust wydobywały się obłoki pary. Zatrzymała się dopiero między drzewami po drugiej stronie ścieżki. Pierwsze promienie słońca wystrzeliły nad widnokrąg. Ruszyła w głąb lasu.

Gałęzie strzępiły jej ubrania. Skute mrozem podłoże chrzęściło pod nogami. Wreszcie stanęła, oparła się o pień buka i poczekała, aż ciało przestanie parować. Wyjęła Gigi z chusty, rozpięła kurtkę, podciągnęła sweter, dwie bluzki i przystawiła małą do piersi. Trzęsła się z zimna. Mleko nie płynęło tak obficie, jak jeszcze parę dni temu. Musi zaryzykować zakupy. Zjeść coś pożywnego. Zamarzyła o obiedzie w przydrożnym motelu. Przypomniały jej się buraczki babci.

Zmieniła Gigi pieluchę i kiedy mała zasnęła, wyjęła z torby trzy krakersy. Jednego zjadła od razu, dwa włożyła do kieszeni. Rzuciła okiem na mapę. Sprawdziła kompas. Wszystko w porządku. Nadal zmierzała w stronę miasta, w którym jej los się odmieni. Ruszyła w drogę. Po wyjściu z lasu trzymała się linii drzew rosnacych wzdłuż drogi. Co jakiś czas przygryzała krakersa. Resztę wkładała z powrotem do kieszeni. Jeśli nie napotka przeszkód, nie zamarznie w nocy w jakimś opuszczonym magazynie, powinna dotrzeć na miejsce za trzy, może cztery dni. Obudziła się w niej iskierka nadziei.

Szła, odtwarzając w myślach scenę ze szpitala. To był dla miasta wielki dzień. Na głównym placu miał przemawiać Szalony Mat. Natu spieszyła się do kliniki, żeby zdążyć przed tłumem. Radni, którzy siedzieli w kieszeni wielebnego, zorganizowali mu królewskie przyjęcie. Bankiet w ratuszu, prosiaki z jabłkami, morze szampana. Płonące pochodnie i bijące dzwony. Wszystkie kamienice i drzewa falowały wstążkami w kolorze bieli, którą jako symbol czystości upodobał sobie kaznodzieja.

Weszła do szpitala przez główne drzwi i, zgodnie z procedurą, zeskanowała czip wszyty w skroń Gigi. Nosiło go każde dziecko in vitro. Przypominał znamię w kształcie migdała. Nie uwierał. Informował klinikę o stanie zdrowia dziecka. Państwo finansowało połowę procedury, o resztę pieniędzy trzeba się było zatroszczyć samemu. Biedniejsze kobiety zwracały się z wnioskiem o całkowite pokrycie wydatku z budżetu publicznego. Władze musiały być pewne swojej inwestycji. Prowadziły ścisły monitoring niemowląt przez pierwsze pół roku od narodzin. Natu stawiała się w szpitalu co dwa tygodnie. Zaliczała obowiązkową godzinkę u psychologa. Posłusznie zbliżała skroń Gigi do skanera, przy czym asystowała zawsze jakaś pielęgniarka. Teoretycznie. W rzeczywistości czytała gazetę, zadowolona, że nie musi podcierać tyłków śmierdzącym staruszkom.

Tej pielęgniarki Natu nie znała. Niewysoka, korpulentna, uśmiechnęła się życzliwie. Na dodatek odłożyła gazetę! Natu z marszu ją polubiła. Zwierzyła się, że chce spytać psychologa o radę w sprawie zapomogi. Wszystkie oszczędności wydała na zabiegi, leki i kolejne nieudane próby zapłodnienia. Chciałaby kiedyś wykupić dostęp do danych dawcy, opowiedzieć Gigi o tatusiu. Nowe prawo pozawalało na kontakt dawców i biorczyń. Niestety, taki wydatek to równowartość pięciu pensji kosmetyczki. Siostra Jensen, jak wynikało z plakietki, pogłaskała Gigi po główce. Powiedziała, że jest piękna i zdrowa jak rydz. Zaprowadziła Natu pod same drzwi psychologa. Życzyła powodzenia.

Ledwie Natu przekroczyła próg, Gigi rozdarła się wniebogłosy, co oznaczało, że albo jest głodna, albo narobiła w pieluchę. Po zapachu Natu poznała, że chodzi o to drugie. Psycholog uprzejmie pokazał drzwi wewnątrz gabinetu, za którymi znajdowała się toaleta. Weszła do niej niezgrabnie. Rozwrzeszczane dziecko, torba na ramieniu, torebka w ręku. Przymknęła drzwi butem, pozostawiając niewielką szczelinę, której nawet nie zauważyła. Kiedy zmieniła pieluchę, Gigi momentalnie się uspokoiła. Natu rozejrzała się, ale nigdzie nie zobaczyła pojemnika, do którego mogłaby wrzucić prezent od córki. Zawinęła Gigi w chustę i zawstydzona ruszyła do drzwi, by zapytać lekarza o kosz. Wtedy ktoś wszedł do gabinetu.

– Przyjmowałeś dziś Natu le Roux? – usłyszała nieznany męski głos.

Zastygła w bezruchu. Trzymając w ręku śmierdzącą pieluchę, wsłuchiwała się w słowa, które docierały do niej przez niedomknięte drzwi.

– Cicho – odpowiedział psycholog.

Wykonał jakiś ruch. Zaszeleściły odkładane papiery. Pokazał pewnie gościowi, że osoba, o którą pyta, siedzi w toalecie. Natu miała nadzieję, że żaden z mężczyzn nie zauważy niedomkniętych drzwi. Poczuła się nieswojo. Gdyby chodziło o coś banalnego, lekarz nie uciszałby gościa.

– Wyjdźmy na zewnątrz – powiedział nieznajomy.

Natu nie usłyszała trzaśnięcia, ale oddalające się kroki i głosy utwierdziły ją w przekonaniu, że mężczyźni faktycznie opuścili gabinet. Bezszelestnie uchyliła drzwi i wystawiła głowę. Pokój był pusty. Drzwi na korytarz stały otworem, mężczyźni zatrzymali się poza zasięgiem jej wzroku i rozmawiali dalej. Wyszła z toalety. Spojrzała na Gigi. Dziewczynka spała w najlepsze. Natu stanęła pod ścianą, by lepiej słyszeć rozmowę.

– Chce ją dostać – oznajmił gość.

– Kiedy? – spytał psycholog.

– Teraz. Nie możesz wypuścić jej z gabinetu.

– Jesteś pewien, że to jego dziecko? Nie chciałbym poświęcać smarkatej na darmo.

Serce podskoczyło Natu do gardła.

– Jestem pewien. Dane ze skanu to potwierdzają.

Kobieta osłupiała.

– Dopiero teraz? Dziewczynka jest monitorowana od urodzenia. Jak każde dziecko z probówki.

– Myślisz, że jesteśmy w stanie od razu namierzyć sto dwadzieścia jego bękartów?

– Nie wiem, nie znam się na tym. Nie chcę tylko…

– Co, nagle zrobiło ci się ich szkoda? Chciałbyś pogadać o tym z ordynatorem?

– Nie, tylko…

– Świetnie. Poczucie winy to twój problem. Ja mam na głowie własne kłopoty. Pani burmistrz upija się na służbowych rautach i kłapie jadaczką.

– Myślałem, że to, co na nią macie, wystarcza, żeby ją uciszyć.

– Tak było do tej pory, ale dawca zrobił się popularny i kradnie jej scenę. Królowa nie może tego przeboleć.

Zapadła cisza. Natu odskoczyła od ściany. Dawca kradnie scenę? Czyżby Szalony Mat…?! Stanęła pośrodku pokoju, nie mając pojęcia, co robić. Ze zużytej pieluchy zaczęła wyciekać kupa.

– W co ja się wpakowałem…

Usłyszała zbliżające się kroki.

– Po prostu zatrzymaj ją do czasu, aż po nią przyjadą – warknął nieznajomy.

– Pani le Roux! Przepraszam, że musiała pani czekać – rzucił psycholog, przekraczając próg gabinetu. Nagle skrzywił się, bo dotarł do niego smród pieluchy. Otrząsnął się i wymusił uśmiech. – To co, zaczynamy? Z czym pani dzisiaj przychodzi?

Wziął się pod boki jak jowialny wujek i wskazał Natu krzesło. Sam zajął miejsce za biurkiem. Był odmieniony. Natu pomyślała z przerażeniem, że jeśli tak szybko wszedł w rolę, to wydał już na nią wyrok. Musiała uciekać.

– Panie doktorze… – urwała. Uniosła pieluchę. – Tylko to wyrzucę. – Zdobyła się na uśmiech.

Psycholog odruchowo, z wyraźną ulgą, wskazał jej drzwi. Nim zdążył się zorientować, na co jej pozwolił, już była na korytarzu. Upuściła pieluchę i rzuciła się biegiem ku przeszklonym drzwiom. Krzyczała bezgłośnie. Pacjenci uskakiwali jej z drogi. Nagle wyrosła przed nią siostra Jensen. Natu prawie na nią wpadła. Tylko nie teraz! Spojrzała w prawo, w lewo, szukając innych drzwi. Na próżno.

– I jak? – spytała Jensen. – Udało się?

Patrzyła na Natu jakby nigdy nic. Natu zawahała się. Błagać o pomoc czy odepchnąć Jensen i rzucić się do ucieczki? W tej samej chwili pielęgniarka uśmiechnęła się do kogoś za plecami Natu, pomachała mu i znów przeniosła wzrok na kobietę. Teraz patrzyła zupełnie inaczej. Ze śmiertelną powagą.

– Weź to – powiedziała. Zamknęła ramię Natu w żelaznym uścisku. Włożyła jej do ręki jakiś świstek.

Natu rozłożyła karteczkę. Zawierała adres, bez nazwiska. Rozpoznała miasto z jakiegoś reportażu o nierównościach społecznych. Było oddalone o prawie dwieście kilometrów.

– Co to? – spytała automatycznie. Przerażenie odebrało jej zdolność myślenia.

Pielęgniarka jeszcze mocniej ścisnęła jej ramię i zbliżyła twarz do główki Gigi, jakby chciała ją pocałować, jednak nie spuszczała wzroku z Natu.

– Adres kobiety, która da ci nową tożsamość. Jedź do niej. Teraz! Z nikim się nie kontaktuj. Dawca znajdzie cię wszędzie. To wariat! Likwiduje własne dzieci. Namierzył już dziewięcioro. Twoje jest następne. Ta kobieta to twoja jedyna szansa. Uciekaj! Doktorka wezmę na siebie.

Pociągnęła Natu za ramię i wypchnęła za drzwi.

Dziewczyna wypadła na mroźne, marcowe powietrze. Zasłoniła główkę Gigi. Wszystko wokół wyglądało niebezpiecznie. Ukochane miasto stało się więzieniem, mieszkańcy wrogami. Usłyszała krzyki. Zza zakrętu wyskoczyło ciemnoczekoladowe auto. Udający się na plac mieszkańcy uciekali spod rozpędzonych kół. Auto zatrzymało się z piskiem przed szpitalem. Wyskoczyli z niego dwaj faceci w garniturach. Trzeci został wewnątrz. Wykrzyczał instrukcje, których Natu nie słyszała, bo rzuciła się do ucieczki. Była przerażona. I przekonana, że każde słowo Jensen było prawdą.

Przecięła plac, na którym miał przemawiać szalony kaznodzieja. Nienawidziła go za pranie ludziom mózgów i nocne koszmary, ale teraz… Szalony Mat to dawca! Była tego pewna. I przerażona. Musiała zniknąć.

Wtopiła się w tłum i skierowała kroki ku południowej szosie. Obejrzała się dopiero po godzinie. Była bezpieczna. Pielęgniarka Jensen prawdopodobnie uratowała jej życie. Chciałaby jej kiedyś podziękować.



Minęły trzy dni od czasu, gdy Natu wybiegła ze stacji „szczurów z korytarzy”. Spała w magazynach. Jedną noc spędziła w dziecięcym domku na drzewie. Rozpłakała się na widok koca i poduszki. Szła tak szybko, jak mogła, choć umierała z głodu i przez to jeszcze bardziej marzła. Starała się mieć oczy dookoła głowy. Poruszała się szlakiem drzew, żeby nie zwracać uwagi. Błyskawicznie ewakuowała się z miejsc, w których ktoś obserwował ją zbyt długo. Upewniała się, czy zza zakrętu nie wyjeżdża ciemnoczekoladowe auto.

Nie rozmawiała z nikim. Śmierdziała podobnie jak Gigi, której skończyły się pieluchy. Zużyła wszystkie chusteczki i obie bluzki, żeby podetrzeć małą. W niezbyt zaludnionej miejscowości postanowiła złamać zasadę, bo Gigi wydzierała się z głodu i smrodu. Natu zatrzymała nastolatkę na niebieskim rowerze. Dziewczyna trzymała kierownicę, jednocześnie pytlując przez komórkę. Żaliła się koleżance, że matka zabrała jej kieszonkowe.

– Nie mam za co kupić fajek. Jestem na głodzie – wyjęczała w słuchawkę.

Natu zrozumiała, że nadarzyła jej się wyjątkowa okazja.

– Hej, mała – syknęła, stojąc pod ścianą niewielkiego bungalowu. – Nie kupiłabyś mi paru rzeczy?

Dziewczyna zatrzymała rower, odsunęła telefon od ucha i spojrzała na Natu z odrazą.

– Odczep się, lumpiaro – warknęła.

Natu wyciągnęła w jej stronę pieniądze.

– Reszta dla ciebie – powiedziała.

Poszły pod sklep. Natu przycupnęła pod automatem z gazetami. Obserwowała, jak dziewczyna przypina rower do poręczy i znika za drzwiami. Gigi urządziła histerię i zaczęła przyciągać uwagę. Na szczęście nastolatka wróciła po paru minutach z paczką pieluch, dwiema bułkami i serem topionym.

– Na tyle starczyło.

Natu wyrwała jej z ręki zakupy i ukryła się za kontenerem na śmieci. Zasłoniła córce usta i zabrała się za pałaszowanie bułki.

Nastolatka wsiadła na rower. Ruszyła w górę ulicy. W pewnym momencie odwróciła się i pomachała paczką Marlboro. Z ustami rozciągniętymi w złośliwym uśmiechu wyglądała jak jadowita żmija. Natu wróciła do jedzenia bułki. Nie obchodziło jej, że straciła ostatnie pieniądze.



Do rogatek miasta dotarła o poranku. Oddychała ciężko. Ostatni kęs pieczywa zjadła w południe poprzedniego dnia. Gigi była blada. Rzadko płakała. Natu usiadła pod wiatą przystanku autobusowego. Za plecami miała mapę. Sprawdziła adres kobiety, która odmieni jej los. Jej dom stał z dala od centrum.

Naprzeciwko przystanku znajdował się obskurny, pusty bar. Natu nie zwróciłaby na niego uwagi, gdyby kelnerka, która myła okno, nie pomachała zapraszająco. Dziewczyna momentalnie przypomniała sobie o głodzie. Zastanawiała się, czy zamiast pieniędzmi będzie mogła zapłacić zegarkiem.

Wstała i ruszyła w poprzek ulicy. Weszła do baru, usiadła przy stoliku w kącie i złożyła zamówienie. Poprosiła o jajecznicę na bekonie i sok pomarańczowy. Barmanka, kucharka i kelnerka w jednym okazała się sympatyczną kobietą, która taktownie zignorowała wygląd Natu i Gigi. Kiedy przyniosła jedzenie, w przymocowanym nad barem telewizorze występowała perfekcyjna reporterka od porwanych dzieci. Czyżby dawca namierzył kolejne maleństwo? Natu przycisnęła Gigi do piersi.

– Jak nic, władze siedzą w kieszeniach porywaczy i udają ślepych – skomentowała kelnerka. – Tylko niezależna telewizja i ta odważna kobieta... Chociaż… – zawahała się. – Ona pewnie też niedługo zniknie.

Natu milczała. Pałaszowała jajecznicę. Dziennikarka uderzyła w dramatyczny ton.

– Jeśli którakolwiek z matek in vitro czuje się zagrożona, niech natychmiast zadzwoni na nasz telefon zaufania.

Natu zamarła z widelcem przy ustach. Kelnerka mruknęła pod nosem, że musi się brać do roboty, i zostawiła ją samą. Natu obserwowała każdy jej krok. Patrzyła, jak wchodzi na zaplecze, odwraca się tyłem i podnosi słuchawkę wiszącego na ścianie telefonu. W tym momencie Natu oprzytomniała. Czas nagle przyspieszył.

Rzuciła widelec, zerwała się z krzesła i wybiegła z baru, podtrzymując Gigi. Biegła, ile sił w wycieńczonych nogach. Kluczyła między stojącymi w korku samochodami, przeskakiwała nad rabatkami u wejść do kamienic, potrącała ludzi. Kiedy kompletnie opadła z sił, przycupnęła pod domem z czerwonej cegły. Poczekała, aż jej oddech się uspokoi. Spojrzała przed siebie. Przechodnie nie zwracali na nią uwagi. Uroki wielkiego miasta. Nie była pewna, czy dobrze zrobiła, rzucając się do ucieczki, ale przecież nie mogła ryzykować.

Poszukała wzrokiem tabliczki z nazwą ulicy. „Simone de Beauvoir”, odczytała biały napis na czarnym tle. To nie może być przypadek. Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą – pomyślała. Dom znajdował się trzy przecznice dalej. Uśmiechnęła się do dziewczyny po drugiej stronie ulicy. Nim zdążyła zobaczyć jej reakcję, rozdzieliło je przejeżdżające auto. Ciemnoczekoladowe. Serce Natu stanęło. Panika ścisnęła przeponę. Gdyby umiała wtopić się w ścianę! Auto ruszyło na zielonym świetle. Nie zauważyli jej, ale na pewno szukali. Skąd wiedzą gdzie?! To tylko trzy przecznice – myślała gorączkowo. Sterczą w korku. Uda mi się!

Zrzuciła torbę z ramienia, przycisnęła Gigi do piersi i popędziła wzdłuż tylnej ściany budynku, równolegle do ulicy Simone de Beauvoir. Gigi ciążyła jak głaz, nogi Natu uginały się jak wątłe gałązki. Biegła dalej, a właściwie to na przemian gnała i dreptała pochylona, łapiąc haustami powietrze. Musiała dotrzeć do domu i przekazać Gigi w bezpieczne ręce, zanim dopadną ją ludzie z ciemnoczekoladowego auta. Potem mogą ją nawet zabić.

Przecięła pierwszą i drugą przecznicę. Gnała ostatkiem sił. Nagle jej prawa kostka wygięła się na krawężniku. Natu zawyła z bólu. To koniec – pomyślała. Dokuśtykała do trzeciej ulicy, oparła się o ścianę zakładu krawieckiego i osunęła na chodnik. Nikt nie wyciągnął do niej ręki. Twarz miała brudną, poprzecinaną śladami łez.

Pocałowała Gigi w główkę, ignorując fakt, że mała nie reaguje. Rozwinęła karteczkę od siostry Jensen. Odczytała adres. Ulica Platanów dwadzieścia siedem. Spojrzała przed siebie. Dzielnica była bogata. Wzdłuż pięknych, trzypiętrowych kamienic rosły platany. Pomimo chłodu ludzie spacerowali w lekkich, pastelowych płaszczach. Nikomu się nie spieszyło. W którymś z tych domów mieszkała kobieta, która odmieni los Gigi. Blisko, ale zarazem daleko. Natu poszukała wzrokiem numeru dwadzieścia siedem. To tam! Trzeci dom na lewo. Biały z brązowym dachem i oknem wykuszowym. Dotknęła skręconej kostki. Jęknęła z bólu. Żaden z eleganckich przechodniów na nią nie spojrzał. Zacisnęła zęby, powstrzymała łzy i dźwignęła się powoli. Zawirowało jej w głowie.

Wlokąc za sobą prawą nogę, przytrzymując się lamp i słupków, przeszła na drugą stronę ulicy. Czas zdawał się wlec godzinami. Była tuż-tuż. Uczepiła się poręczy schodów domu numer dwadzieścia siedem. Gigi siedziała nieruchomo w chuście. Natu uderzyła piąstką w drzwi. Zaraz potem osunęła się na żeliwną balustradę.

Wyciągnęła Gigi. Zanuciła piosenkę. Mała nawet nie otworzyła oczu. Natu spojrzała na córkę z przerażeniem, ale wtedy Gigi sapnęła. Z oczu dziewczyny znowu popłynęły łzy. Drzwi wreszcie się otworzyły. Pokojówka w czarnym uniformie skrzywiła się na widok Natu.

– Siostra Jensen… – powiedziała tylko Natu.

Pokojówka obróciła się w stronę korytarza. Ktoś schodził ze schodów. Stukały damskie szpilki. Natu wyciągnęła ręce, w których trzymała Gigi. Zanim zdążyła przyjrzeć się kobiecie, która dołączyła do pokojówki, zemdlała. Pokojówka cudem złapała dziecko.

– Siostra Jensen?

– Nie wiem, Marto. – zaczęła kobieta w szpilkach. Była stanowcza i perfekcyjna. Misterny kok rudych włosów, dopasowany kostium. Gdyby Natu nie straciła przytomności, rozpoznałaby ją od razu. – Ale ktoś pomógł gorylom wielebnego. O wilku mowa – dodała, gdy zza zakrętu wyłoniło się ciemnoczekoladowe auto.

Samochód zaparkował pod domem. Wysiedli z niego dwaj mężczyźni w garniturach. Jeden ruszył ku kobietom, drugi otworzył tylne drzwi. Ukazał się w nich mężczyzna jednym znany z telewizji, innym z nocnych koszmarów. Wielebny Mateusz Odkupiciel, Szalony Mat. Dawca, który zwariował. Zabójca własnych dzieci.

– Zabierzcie ją stąd, zanim się zlecą sąsiedzi – powiedziała.

Ochroniarz nawet nie mrugnął powieką. Stanął przed pokojówką.

– Najpierw dziecko – powiedział władczym tonem. 

Opowiadanie opublikowane premierowo w antologii Obiecaj, wydanej w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania przez Wydawnictwo Igloo we Wrocławiu, 2015
 
Wpadnij też na FB fanpage K.A. Kowalewska
 

Komentarze

  1. Kasiu, napisałaś bardzo dobre opowiadanie! Zaskakujące, ciekawe. Przeczytam jeszcze raz:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję pięknie :)

      Szkoda, że antologia nie jest w szerokiej sprzedaży, bo znajduje się w niej wiele fajnych opowiadań.

      Usuń
  2. Nic to, ważne że tak fajne wystartowałaś. No i szkolenia też nie byle jakie odbyłaś:)

    OdpowiedzUsuń
  3. O ja cie! Ty to umiesz zaciekawić. Czytałam, wstrzymując oddech - w napięciu oraz żeby nie czuć tych smrodów, tak plastycznie przez Ciebie wykreowanych. Jedną mam tylko uwagę, kompozycyjną, że tak to nazwę : te szczurze lochy, same w sobie warte osobnej historii, niekoniecznie muszą być w tym opowiadaniu - może lepiej rozbudować akcję ucieczki ze szpitala i późniejszą wędrówkę lub wstawić te podziemia w innym miejscu. Ale się nie upieram, że mam rację. Toć jam nieucona, się nie znam na tych scenach, sequelach i akcjach. ;) Kasiu, gratuluję bardzo dobrego opowiadania. H.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej Haniu! Dzięki ☺
      Wyobraź sobie, że dwa dni wcześniej słyszałam podobną opinię na temat tych smrodów w opowiadaniu, a wręcz sugestię, żeby przerzucić się na horrory 😆
      Opka nie będę już poprawiać. Toć ono już w antologii. Ale zapamiętam wskazówkę na okoliczność przyszłych tekstów 👍

      Usuń
    2. Hej Haniu! Dzięki ☺
      Wyobraź sobie, że dwa dni wcześniej słyszałam podobną opinię na temat tych smrodów w opowiadaniu, a wręcz sugestię, żeby przerzucić się na horrory 😆
      Opka nie będę już poprawiać. Toć ono już w antologii. Ale zapamiętam wskazówkę na okoliczność przyszłych tekstów 👍

      Usuń
  4. Smrody same w sobie mi nie przeszkadzały, wręcz stanowią mocny punkt tego opowiadania. Jasne, że już go nie poprawisz, zresztą mądrzejsi od takich jak ja, co się teraz mądrzą, zdecydowali o wyborze do antologii, więc wiedzieli, co czynią. Jeszcze raz Ci gratuluję. A horrorów nie pisz! bo stracisz we mnie czytelniczkę.:)
    Jak się u Ciebie robi emotki? Gdy będziesz moderować, sama mi zrób. :D H.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jednym tchem przeczytane! Szaro-bura rzeczywistość z nadzieją na happy end. Bardzo ciekawy pomysł, na tekst i film, może krótki metraż. Tak, czy siak - czytajcie!

    Nie do końca anonimowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć, Nie-Do-Końca-Anonimowo! :-)

      Bardzo dziękuję za komplement.

      Od paru dni mam poczucie, że mój tekst był tekstem proroczym...

      Usuń
    2. Trzymajmy się wersji, że na odczuciu się skończy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Zanim skomentujesz, zapoznaj się z zasadami bloga :-)

Popularne posty