OPOWIADANIE "Witajcie w naszej bajce"
Konkursy pisarskie! Ile to się człowiek nadenerwuje, paznokci poogryza, kółek wokół boiska przebiegnie! Wygram, nie wygram? Objadą mój tekst, nie objadą?
Dawno dawno temu napisałam na pisarski konkurs wigilijny opowiadanie Witajcie w naszej bajce. Ludzie powiadają, że sportretowałam w nim pewien typ mężczyzny. To była dla mnie wiadomość tyleż nowa, co onieśmielająca, bo... dość powiedzieć, że miło słyszeć, że moje opowiadanie posiada dodatkowe znaczenia, płaszczyzny ;-)
Przed chwilą dwoje piszących fajnych ludków przypomniało mi o tym opowiadaniu. Jeden piszący ludek podobno nawet się śmiał i twierdzi, że to cały on. Zatem i wy się pośmiejcie i powiedzcie, czy widzicie w głównym bohaterze jakiś bliski wam typ mężczyzny, czy...
Witajcie w naszej bajce
–
Musiałem poczekać, aż wyjdą – słyszę. Głos Pana Kleksa jest głęboki, rezonuje
jakby Piotr Fronczewski wcale nie grał w filmie, a śpiewał w operze. Siedzę przed
telewizorem, urzeczona, oczy wielkie jak cebule. Rodzina poszła na pasterkę, ja
zbojkotowałam. Jestem w ostatniej klasie liceum. Najwyższy czas postawić
na swoim. Kiedy matka kazała mi na dzisiaj założyć spodnie w kant i
fioletowy sweter na guziki, mniej więcej od tego momentu mam własne zdanie. Zostałam
sama, plus pies pod stołem – Witek. Tak jest dobrze. Gapię się na film z dzieciństwa
i to zostanie między nami. Miałam napisać opowiadanie o przyjaźni, ale
przerwałam w połowie. Na obecnym etapie życia kicham na przyjaźń. Odkładam zapisane
kartki na stół. Innym razem.
Pod
stołem stęknął pies. Może mu się śni, że jest w raju, gdzie przecina śnieg żółtymi
ścieżkami, które nigdy nie przestają parować, a miska ugina się pod hałdą
świeżych kości. Kleks wyjawia Adasiowi przepis na zupę kwiatową w trzech
smakach. Zupa kwiatowa w trzech smakach! Wolałabym zamiast kapusty z
grochem, która mnie będzie męczyć do jutra. Fronczewski macha ręką
i w wazonach materializują się frezje, na ścianie wyskakują kielichy
kwiatów a la clip art. Efekty w filmach z lat osiemdziesiątych rozczulają mnie.
Są realistyczne jak moje marzenia o życiu w ciepłych krajach.
Witek
gramoli się spod stołu. Ledwo ma siłę, za dużo zjadł na kolację wigilijną. Nie
lubię karpia, a psu też się coś od życia należy. Przysiada na tylnych łapach
jak posąg obok pufy, na której wyciągam nogi szczelnie zawinięte w koc. Za
bardzo mi wiało przez artystyczne dziury w dżinsach. Witek łeb trzyma
prosto, nieruchomo, oczy wbite w ekran, ogląda film razem ze mną. Czar wczesnego
Fronczewskiego działa na wszystkie gatunki.
– Dlatego nie
odezwałem się przy pierwszej gwiazdce.
Odwracam
głowę w stronę Witka. Marszczę brwi. Krzyżujemy spojrzenia. Pies patrzy na mnie
błękitnymi oczami jak moje, w czarnych obwódkach. Witek to husky. Ma minę jakby
wszystko rozumiał. Cholera, patrzy jakby zdążył ułożyć w głowie traktat
filozoficzny i postanowił się nim ze mną podzielić. Unoszę bezbronnie ręce
i wciągam powietrze do płuc. Witkowi ani drgnie powieka. Wypuszczam powietrze dopiero
po chwili i przenoszę wzrok z powrotem na ekran. Kleks każe Adasiowi zanieść
zupę do jadalni. Nuda. Znów patrzę na psa. Podnosi zad, przechodzi dwa ospałe
kroki w moją stronę i włazi przednimi łapami na pufę. Rośnie jak kolos,
w końcu to duży pies, i zbliża pysk do mojej twarzy. Jego mokry
czarny nos znajduje się dziesięć centymetrów od mojego białego i jeszcze
bardziej mokrego. Złapałam przedwczoraj katar.
Odsuwam
jego pysk w bok. Przytrzymuję, żeby mieć nieco przestrzeni życiowej. Czuję, jak
jego opór słabnie, więc opuszczam dłoń i ukrywam ją z powrotem pod kocem.
Zdążyło mi się zrobić zimno. Kleks znika z kadru, uczniowie akademii
rozkładają talerze na stole. Zachodzę w głowę, co ma z tym wspólnego
pierwsza gwiazdka. Przecież będą jedli zwykły obiad. Żadna to uroczysta kolacja
wigilijna. Kątem oka obserwuję Witkowy pysk.
– No co? –
pyta nagle. – Przecież by padli na zawał, gdybym się przy nich odezwał jako
pies. Tylko ty tutaj wierzysz w bajki.
– O,
wypraszam to sobie! – prycham, wyrywam ręce spod koca i wyrzucam w górę w geście
na papieża. Dopiero po chwili orientuję się, że rozmawiam z psem. Opuszczam
ręce. Pocieram palcami podbródek. Coś tu nie gra.
– Opowiesz
mi bajkę? – pyta głosem faktycznie podobnym do Fronczewskiego, który robi teraz
deser, dwie pastylki na porost włosów i cztery piegi. – Tu jestem – dodaje pies,
by zwrócić na siebie uwagę. Przesuwa łapy na moje uda, wciąga tyłek na pufę,
wykonuje sekwencję chwiejnych kroków, zgina się w paragraf i klapie na moim podołku.
– No, jesteś całkiem wygodna. Teraz możesz zaczynać.
– Co…? –
bąkam tylko, bo choć na usta ciśnie mi się milion pytań, wszystkie są w esperanto.
– Bajkę
chcę – mówi i kładzie pysk na mojej dłoni. Unosi rekinie oczy do góry, ja
patrzę w to czarno-białe oblicze i dalej niczego nie rozumiem. – Tyle
piszesz, więc może coś opowiesz? Sam sobie kartek nie przerzucę. Mogę je co
najwyżej zjeść – dodaje i rozciąga fafle w szelmowskim uśmiechu.
Nie wierzę
w bajki, ale je lubię. Zazwyczaj występuje w nich zła czarownica, przy całej
plejadzie pozytywnych bohaterów. Czarownica to moja matka. Ja jestem
sklonowanym super-bohaterem, który zadaje jej ostateczny cios na sto sposobów
okraszonych krwawym sosem.
Stwierdzam,
że Witek jest miły w dotyku. Zdążyłam go pogłaskać parę razy, skoro już jest
w zasięgu dłoni. Zazwyczaj nie należy do typów towarzyskich. Zupełnie
jakbyśmy byli z jednego miotu. Sierść Witka działa jak pierzyna, rzecz o
tej porze roku przydatna. Robi mi się ciepło, w końcu. Stwierdzam, że choćby
za to bajka mu się należy. Niech stracę. Będzie szybko i na temat. Bohater
zginie w pierwszej scenie. Powiedzmy, że wyjedzie na wakacje. Uda się na
plażę, rzuci ręcznik, wsłucha się w szum fal, podelektuje ciepłem. Piasek skrzy
się w słońcu jak niebo w nocy na Mazurach. Bohater wskoczy do oceanu. Lazurowa
woda, odprężenie. Sama się rozmarzyłam. W jednej chwili wypływa obok rekin.
Robi klap zębami i po bohaterze. The end. Odejście z miejsca wypadku,
szeroki plan, ocean, palmy, piasek, ręcznik coraz mniejszy, w tle muzyczka na
ukulele. Witajcie na wyspach hawajskich!
Ściszam
telewizor, odkładam pilota na kartki z niedoszłym kandydatem do Nike. Pytam
Witka, o czym sobie życzy.
– Nie wiem!
– warczy. – Opowiedz przygodę na Alasce, o najbardziej niebezpiecznym wyścigu
psich zaprzęgów.
Jego pomysł
kłóci się z moją wizją. Po pierwsze za bardzo wieje chłodem, po drugie Witek
i zaprzęg? Litości. Klepię go z politowaniem po łbie.
– Wituś,
kto jak kto…
To chyba
jedyny husky na świecie, którego lenistwo przyćmiło naturalną potrzebę wleczenia
sań przez dziesiątki kilometrów po zamarzniętej, białej ziemi.
Witek błyskawicznie
prostuje łapę. Poduchy twarde od chodzenia po asfalcie miażdżą moją wątrobę.
Zaciskam zęby, starając się nie uronić łzy.
– Ty
płaczesz? – pyta. Teraz ja warczę. – Bo zacznę wyć i zbiegną się sąsiedzi.
– Wszyscy
są na pasterce – cedzę przez zęby. – Poszli o własnych siłach. Na dwóch łapach!
Dasz wiarę?
– Lepiej
mnie podrap za uchem i przystąp do opowieści – Czuję jak napór łapy słabnie,
a z mojego brzucha dobiega gulgot, który w tłumaczeniu z Morse’a znaczy
Pomocy! – Obiecuję, że potem odpowiem
na wszystkie twoje pytania. Nie chciałabyś wiedzieć, co się stało z koszulką
Sex Pistols?
– Ty
gadzie! – Blokuję uderzenie łapy, nim znów przerobi moją wątrobę na tarczę
strzelecką.
– Należę do
innego gatunku, moja pani. Wiedziałabyś, gdybyś spędzała czas na biologii,
zamiast z koleżankami na przystanku.
– Wróbelki
ćwierkały.
– Wróbelki,
których nie możesz dosięgnąć, bo wzbijają się metr nad ziemię?
Ziewa
przeciągle i zamyka oczy.
– Mam
nadzieję, że twoje bajki nie są tak nudne jak komentarze. Zacznij już, ja będę
słuchał. – Jego napięte mięśnie rozluźniają się. Czuję jakby zamiast psa, ktoś zrzucił
na mnie wór kartofli.
– Nie wiem,
czy wytrzymam do końca historii z tobą na kolanach. Już zaczynają mi omdlewać.
– Przyzwyczaisz
się. U mnie to stan permanentny. – Ziewa jeszcze szerzej i wykonuje łapą zachęcający
gest. – Wiem, że w środę wybierasz się na koncert. Zawsze możesz założyć ten
twarzowy fioletowy sweterek. Mama się ucieszy. Chyba że wolisz koszulkę…
Drapię go
za uchem, żeby wreszcie zamilkł i zastanawiam się, dlaczego akurat zażyczył
sobie bajki. Dlaczego nie poprosił o wątróbkę albo żeby go nigdy więcej nie kąpać?
Otwiera jedno oko i wlepia we mnie jakby wiedział, o czym myślę.
– Już
zaczynam, Bazyliszku – oznajmiam niepewnie. Dumam tylko przez chwilę, bo
historia napisała się sama dawno temu. – Jest to opowieść o ospałym husky
imieniem Frytek – zaczynam. Witek zamyka oko. Nie uprzedza się, jak widać. Dla
pewności jednak nadal osłaniam brzuch.
– Ospały
husky mieszka w schronisku, ponieważ właściciel chciał zrobić z niego lidera
zaprzęgu. Niestety szczeniak wyrósł na wodza kanapy i wypraw do miski. Właściciel
przywiózł go do placówki, oficjalnie skarżąc się na problemy z sercem. Za
bardzo ryzykował zdrowiem z psem zaprzęgowym. Nieoficjalnie zgnuśniały Frytek
do niczego się nie nadawał.
– Pewnego razu
miła patologiczna rodzina zabiera Frytka do siebie. Ojciec rodziny to kmiotek,
który wymyślił sobie psa na polowania. Matka to histeryczka, która krzyczy, że
żadnych psów, ale towarzyszy rodzinie w wyprawie do schroniska, aby w razie
czego wybrać mniejsze zło. Tylko córka jest normalna w tej galerii osobliwości
i wie, że pies husky ma tyle wspólnego z polowaniami, co James Blunt z rock’n'rollem
i że jeśli rodzina nie biega maratonów, może z nim dostać zadyszki. Ale w tym
domu nikt córki nie słucha.
– Frytek
szybko wyprowadza właścicieli z błędu. Chodzi tylko na krótkie spacery,
ponieważ po pięciu minutach zaczyna powłóczyć nogami, a gdy już załatwi swoje
sprawy, każe się ciągnąć na smyczy. W domu głównie postękuje przez sen. Kiedy
nie śpi, domaga się jedzenia. Kiedy śpi, również. Puknięcie drzwi lodówki
wyrywa go z najgłębszej sjesty. Smakuje mu wszystko, łącznie z winogronami,
serem żółtym, jogurtami danone i piwem. Gdy czegoś nie dostanie, łamie adwersarzy
wytężonym, morderczym spojrzeniem. Jako towarzysz zabaw najlepiej czuje się w
innym pokoju. Omija właścicieli jak stęchłe skarpety, na widok państwa
wracających z pracy reaguje przekręceniem łba w przeciwną stronę. Pod tym
względem on i córka rodziny są jak Butch Cassidy i Sundance Kid, Bolek i
Lolek, jak Batman i Robin.
Przerywam
opowieść. Frytek, znaczy Witek, postękuje przez sen. Ciekawe, czy śni mu się
wyścig na Alasce? Wątpię. Stawiam raczej na koc przy piecu. Mam do niego milion
pytań, mam chęć zrzucić go wreszcie z kolan, ale zwinął się tak jakoś osobliwie,
jak spinacz do papieru, podkurczył łapy i położył łeb na mojej dłoni. Przefasonował
mnie na postać z kreskówki, przygniecioną fortepianem.
Próbuję
wyciągnąć rękę niczym bierkę ze stosu, ale stos ani myśli się rozsypać. Ktoś go
skleił na super glue. Moja sytuacja jest tak beznadziejna, że zastanawiam się,
czy nie zadzwonić na stacjonarny z komórki, żeby się Witek zerwał, narobił
psiego rabanu. Tyle że byłabym naiwna, oczekując od niego psiej reakcji. Poza
tym komórka leży pięć centymetrów za daleko. Z braku pomysłów, opieram głowę na
podłokietniku fotela. Odpływam jak USS Virginia, szybko i niepostrzeżenie.
Budzi mnie
głos w przedpokoju.
– Wituś.
Wituś, no chodź – Rodzice, ciotka i wujek wrócili z pasterki. Nie muszę
otwierać oczu, żeby poznać, kto się szamocze z kurtką, komu upada wieszak. Spod
półprzymkniętych powiek widzę Witka stojącego w drzwiach: łeb w korytarzu, ogon
uniesiony w znak zapytania nadal tkwi w salonie. Nie obskakuje swoich
państwa jak każdy normalny pies. To byłoby nie po Witkowemu. Przyjmuje ich z radością
dziecka, które zamiast playstation, dostało pod choinkę piżamę w romby.
Matka
zdejmuje buty. Słyszę jak wpada na szafę, jak klnie pod nosem. Spowiedź niczego
jej nie nauczyła. Odzyskuje równowagę i rusza przez przedpokój.
– Zuziu? –
Jest na tyle miła, że nie wrzeszczy na mnie od progu. Mogę spokojnie strząsać
z powiek resztki snu. – Święte nieba! Co ty narobiłeś?!
Jazgot
obija wnętrze mojej czaszki. Dzięki mamo,
mamroczę w myślach. Podrywam głowę. Mrugam kilka razy, żeby przywyknąć do
światła. Na podłodze walają się poszarpane kartki z moim murowanym kandydatem
do Nike. Eks-kandydatem. Patrzę na stół. Spod pilota wystaje jeden arkusz.
Biała kartka, u góry której widnieje tylko jedno słowo – Witek – nakreślone niezgrabnym charakterem pisma, nie moim, ja
piszę wyraźnie jak dziecko z podstawówki. Spoglądam w stronę domowego
pupilka. Odwraca łeb i rozciąga fafle w szelmowskim uśmiechu. Już wiem, o
czym napiszę.
Komentarze
Prześlij komentarz
Zanim skomentujesz, zapoznaj się z zasadami bloga :-)