Miłość w czasach zagłady, czyli "Take a walk on the wild side"
Take a walk on the wild side to moje ulubione moje opowiadanie.
Michał powiedział o nim: Bardzo fajne, bo napisane lekko i z pazurem. A kiedy
myślałem, że już nic nowego się nie pojawi, nagle wybuchła bomba, super -
uwielbiam zagładę i inne zniszczenia.
Nola napisała: Miłość jest tu nienachalna, ale oczywista. Zakończenie
bolesne, naprawdę się przejęłam.
Opowiadanie wygrało dla mnie zielone piórko. Wróbelki ćwierkają, że ukaże się w poważnej gazecie.
Jeśli chodzi o tytuł, myślę, że numer Lou Reeda stanowi idealną ścieżkę dźwiękową dla opowiadania.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Take a walk on the wild side
Mówię
do niej kochanie, puść mnie, a ona na to: oboje obiecywaliśmy, że dopóki śmierć
nas nie rozłączy. Ja mówię, owszem, babe,
ale pamiętasz jaki byłem wtedy nagrzany? Pamiętasz Las Vegas? Twoją różową
sukienkę z tiulu? I tego Chińczyka z kapibarą, który był naszym świadkiem?
Oboje byli. To taki nasz wstęp do gry. Śmieje się z kapibary Simona, który
nasrał na czerwony dywan w kaplicy. Ja też. Ta wesołość inspiruje ją do
zaciśnięcia kajdanek o jeden ząbek mocniej. Na razie mam luz na prawym
nadgarstku, ale lewy jest zapięty na akurat. Leżę goły. Na madejowym łożu.
Mówię:
kochanie, tylko pamiętaj hasło. George Bush i kończymy zabawę. Pamiętam. Wiem,
że pamięta. Pieprzona Sam. Miała pewność, że zgodzę się na kajdanki. Akceptuję
wszystkie jej pomysły. Kocham jej pomysły. Kocham ją. Moja Sam, najdroższa Sam.
Moja amerykańska żona.
Zapoznanie.
Siedziała
przy ostatnim stoliku pod oknem. Bar „Muchos besos”. Duże okna, architektura
tramwaju, brudne krzesła, z których każde chybotało się we własną stronę. Droga
międzystanowa numer szesnaście.
Piła
kawę z ekspresu, której nienawidzę. Odmówiła śmietanki. Kelnerka, kobieta
po pięćdziesiątce z tyłkiem mojej babci i włosami uformowanymi w litą skałę,
zagwizdała z radości, że akceptuje kawę taką jaka jest. Uznałem to za szczyt
głupoty. Ja piłem liptona. Z cytryną. Jadłem tosty z serem i szynką, choć
reklama na zewnątrz polecała najlepsze burrito w mieście. Nie skusiłem się,
ponieważ najbliższe miasto znajdowało się pięćdziesiąt mil stąd i nazywało się Desolation.
Kawę zostawiłem w aucie, w termosie. Przygotowałem specjalnie na wyjazd. Rozpuszczalną
z mlekiem dwa procent. Taką jaką piłem jeszcze w Polsce.
Telewizor
grzmiał serialem sprzed lat.
Próbowała
czytać książkę. Jako jedyna w barze, oprócz mnie. Byliśmy jedynymi klientami. Ale
siedziałem tam od godziny i wcześniej przyjechał sprzedawca Biblii w pomiętym
garniturze. Zjadł śniadanie. Napił się ciemnobrązowej smoły. Już po kolorze
wiedziałem, że jest parszywa. Wyciągnął z walizki kieszonkowy tom. Przesiadł
się na stołek przy kontuarze. Przerzucił kartki. Próbował znaleźć jakiś dramatyczny
cytat, lecz właściciel baru, Meksykanin w koszulce z nadrukiem w kształcie
wąsów idealnie skopiowanych pod nosem, interesował się wyłącznie Kryminalnymi zagadkami Los Angeles. Świętoszkowaty
wymoczek spojrzał też na mnie, ale odpowiedziałem spode łba. Cisnął tom do
walizki, trzasnął zamkiem i wymknął się jak tchórzofretka. Taki mam wzrok.
Na
niej nie zrobił wrażenia.
Rzuciła mnie wtedy dziewczyna. Polka. Któraś tam z kolei z portalu randkowego. W sumie nie dziewczyna, tylko stara baba. Starsza ode mnie o jedenaście lat, z wiecznie nieogolonymi nogami. Ja mam trzydzieści trzy. Głupi wiek. Gdybym był Jezusem, powinienem zacząć się martwić. Powinienem omijać drwali okorowujących cyprysy. Kiedy rzuciła mnie dziewczyna i kiedy poznałem Sam, miałem dwadzieścia siedem. Tak źle i tak niedobrze. Należałem do klubu dwadzieścia siedem i ani nie grałem na gitarze jak Jimmy, ani nie śpiewałem jak Jim. Poważne powody do zmartwień. Najbliżej mi było do Kurta. Siedziałem w wyciągniętym swetrze z angory, miałem przetłuszczone włosy i nie budziłem zachwytu Sam, wówczas dziewczyny w dwóch kitkach, brązowej prześwitującej bluzce i chyba czarnym staniku, która czytała coś. Ale to nie był mój dobry okres.
Hej dziewczyno, nie mów
nic, czas na miłość. I tak tego nie zna, więc zanuciłem
ledwo słyszalnie, pod nosem, dla siebie bardziej niż dla niej.
Zamachałem
do niej, jak kretyn, okładką. To czytam. Stranger
in a strange land. Znasz? Nie odpowiedziała. A ty co czytasz?
Odmachała. Kurwa, odmachała, a ja zostawiłem okulary w aucie. Zabieram je
na wszelki wypadek, ale nigdy nie używam. Wyciągnąłem szyję. Czytała coś niebieskiego.
Zmrużyłem oczy dla lepszej ostrości. Nie wiem, po kiego grzyba. Cztery stoliki
to dla mnie i tak za daleko.
A
niech to! Raz kozie śmierć. Wstałem. Usiadłem naprzeciwko niej. Wciągnąłem
zapach jej perfum. Ładny. Jak mandarynki. Przysunąłem do oczu jej okładkę razem
z ręką. Ciepła skóra przypomniała mi dom. How
to lose a guy in ten days. Kurwa, nie wiedziałem, że zrobili z tego
książkę. Zakląłem w duchu, ponieważ moja potencjalna narzeczona okazała
się płytka, ale na głos zagadałem po angielsku what’s up. Już dawno przestałem sprawdzać, czy ktokolwiek w tym
kraju mówi innym językiem. Co taka piękna dziewczyna robi w takiej spelunie?
Starałem się omijać wzrokiem książkę.
Cofnęła
rękę i odłożyła czytadło frontem do stołu. Uff. Zaśmiała się. Chyba zauważyła
moje poczucie ulgi.
Jadę do koleżanki, do Daytona Beach. Urządza
wieczór filmowy.
Zajebiście – powiedziałem po angielsku.
Co za chujowy wybór, pomyślałem.
Czytam tę książkę, żeby w połowie filmu zdradzić
kumpeli zakończenie – oświadczyła dziewczyna z dwiema kitkami, obecnie również
dziewczyna z pieprzykiem koło nosa, który podskakiwał przy każdej sylabie.
To tak a propos twarzy Marilyn Monroe. Zakochiwałem się mimo woli.
Piotrek – przedstawiłem się. Uniosła
brwi. Były krzaczaste. Ubóstwiam jej krzaczaste brwi. Nie rozumiała polskiego
imienia. Peter – wyjaśniłem.
Sam.
Sam, jak Wujek Sam?
Nie, jak Samantha.
Wolę Sam.
Ona też, bo puściła do mnie oko.
Nie wiedziałem, jak powiedzieć, że
również zmierzam ku Daytona Beach, po tym jak rzuciła mnie dziewczyna. Wziąłem
urlop z pracy i postanowiłem pojeździć. Posiedzieć na plaży, jedząc suchary,
pijąc wino. Pomyśleć o życiowych zakrętach. Nie chciałem, żeby mnie wzięła
za zboka.
Jestem z Krosna. Pracuję w Atlancie na kontrakcie.
Zarządzam budową centrum handlowego.
Gdzie jest Krosno? To gdzieś na północy,
prawda?
Nie, na środkowym wschodzie, niedaleko Koszyc.
Uśmiechnęła się i wspomniała z rozrzewnieniem jakieś wakacje z
dzieciństwa. Okej.
Słuchaj, Sam – Zagrałem va banque. – Ja
też jadę do Daytona Beach. Wsiadaj. Im więcej, tym raźniej.
Zgodziła się. Byłem w szoku, bo moi
amerykańscy sąsiedzi, wszyscy co do jednego, mieli fioła na punkcie
bezpieczeństwa, a ja nawet nie byłem jej sąsiadem. Dopiero poznałem jej imię. Potem
dowiedziałem się, że miała w torebce kolta, a kiedy zamieszkaliśmy razem,
kazała zamontować w oknach jakieś antywłamaniowe okiennice.
Dziś, zanim przypięła mnie kajdankami do
łóżka, pozamykała wszystkie, w całym domu. Że też jej się chciało. Jest ich z
pięćset. Powiedziałem hey babe, lubię
twoją wild side, ale wolałbym móc
kogokolwiek zawołać, kiedy na przykład padniesz na zawał od orgazmu. Wtedy mnie
uspokoiła. George Bush. Powiedz George Bush i kończymy zabawę. Nawet gdy
będę akurat gryźć twoje sutki.
George Bush. Na razie nie powiedziałem.
Na razie mi stawał.
Gdyby sąsiedzi wiedzieli, jakie lubimy
uprawiać gierki, że w sobotnie przedpołudnie dzieją się w okolicy takie cuda, błagaliby
księdza, żeby obłożył nas ekskomuniką. Zwłaszcza Hank. Hank mieszkający przy Indemnity
Avenue sto sześć. Dwa domy od nas. Hank, który na tylnym podwórku co sobota
rozkłada stół ogrodowy i czyści swoją broń. Glocka, karabin snajperski, samopowtarzalny,
wszystkie magazynki. Lubiłem obserwować go z pewnej odległości. Wolałem nie
podchodzić.
Siema, Hank. Cześć, Pete. Dziś mi się
lepiej nie narażaj. Ha ha ha. Nie zamierzałem. W dzień zagłady wolałbym mieć
Hanka po swojej stronie. W tygodniu mój sąsiad zamyka się w garażu i eksperymentuje.
Opracowuje metodę gotowania za pomocą implozji. Ja wolę w tym czasie łaskotać Sam
w zgięciu łokcia, które jest tak wrażliwe, że czasem przyprawia ją o
orgazm. Chciałbym zawsze nosić przy sobie odlew jej ręki. W przerwie obiadowej
jeździłbym na lunch, na przykład do baru „Muchos besos”, w którym moje życie
zmieniło się na lepsze. Zjadłszy steka z frytkami, zamykałbym się w
jedynej działającej toalecie. Łaskotałbym odlew ręki Sam w zagięciu łokcia do
szczytowego momentu. Jej i mojego. A potem myłbym ręce w jedynej umywalce, w
której być może nie złapię gronkowca.
A nawet jeśli, to poproszę Hanka, by
wynalazł dla mnie antidotum. Hankowi marzy się patent. Niejeden. Bogactwo. Jak
na razie dwa razy wysadził garaż w powietrze.
Hank i jego żona Wonda. Emerytowani
pracownicy administracji. Sekretarka i specjalista od odrzucania skarg na właścicieli
psów, którzy nie zabierają kup z trawnika. Dzieci dorosłe, rozsiane po kraju. Pies
Scruffy. Terier. Również emeryt. Sympatyczna rodzinka Wallis.
Oni są Wallis. My jesteśmy Gourmet. Przyjąłem
jej nazwisko, żeby jak najbardziej oddalić się od Polski. Nie bawią mnie
rozgrywki z urzędem imigracyjnym. Sam uważa, że to niezwykle zabawne, iż
w Polsce mówimy do siebie po nazwisku.
Też tak chcę.
Polskie ciekawostki i nasze życie na
przedmieściach Atlanty są dla niej źródłem nieustannej uciechy. Głównie żartów.
Wskutek występowania mojej osoby u jej boku, do wszystkich zwraca się po
nazwisku. Dzień dobry, pani Wallis. Jak się pani miewa? Zrobiłam przepyszne pierogi.
Polish pirogis?
Tak,
tradycyjne, z kapustą i grzybami. Chciałaby pani skosztować?
Dziękuję,
dziecko. Męczą mnie dzisiaj gazy.
Ledwo skręcimy, to samo. Dzień dobry,
panie Tomlinson. Syn wraca w czerwcu z Iraku? Musi pan być z niego taki
dumny!
Nasz spacer wymaga przeprowadzenia minimum
dziesięciu rozmów. Zamiast podziwiać rabaty kwiatowe, obgadywać werandę z
balustradą na pokaz, zapuszczony basen, glinianego cherubina sikającego nigdzie,
Sam kłapie jadaczką i wyciąga z głowy każde nazwisko w promieniu pięciu
mil. Gdybym miał taką pamięć jak ona, zostałbym mistrzem szachowym. Ale nie
mam. Dlatego nie wysyła mnie po zakupy.
Pani Jeopardy, ilekroć wpadniemy na nią na
przechadzce, wyszczerza do Sam śnieżnobiałe licówki, kładzie dłoń na brzuchu pochodzącym
z kliniki doktora Arvinda Nehwala i wykonuje kilka kolistych ruchów.
Już?
Wciąż nad tym pracujemy, pani Jeopardy.
Po rozwiązaniu mogę cię skontaktować ze
świetnym specjalistą. Będziesz wyglądać jak przed ciążą.
Dziękuję, pani Jeopardy. To warte
rozważenia.
Kiedyś w Wall Marcie przechodziliśmy
koło działu dziecięcego. Odgadłem, co jej chodzi po głowie, zanim rzekła słowo.
Widziałem to w jej szelmowskim uśmiechu i roziskrzonych oczach. Gdy iskrzą
jej tęczówki, wygląda jak postać z anime. Mam wtedy ochotę wcisnąć ją między
półki, wsadzić ręce pod spódnicę i żeby krzyczała aiuto!
Wózek wybrała granatowy. Sam i jej
upodobanie do wszystkiego, co ciemne.
Kupmy go. Zrobimy parę rundek wokół
kwartału. Zobaczysz, jakie będą mieli miny.
Pojeździliśmy nim trochę po sklepie, ćwierkaliśmy
jak tak zwane papużki nierozłączki. Ale przy kasie, już z nowym lustrem do
łazienki, doszedłem do wniosku, że to niesmaczne, nawet dla takiego nieokrzesanego
Polaczka jak ja. Zostawiliśmy.
W naszej okolicy dzieci i tak nie
mogły czuć się beztrosko.
Widziałem raz małego Johnny’ego Leverdeza.
Jechał na swoim zielonym rowerku. Podleciał do niego Scruffy. Dzieciak się nie
wystraszył. Głupi i odważny. Początkowo. Dopóki Scruffy nie przystąpił do
ruchania tylnego kółka.
Johnny zaczął piszczeć, ale jego starzy
akurat spali po obfitym obiedzie. Mieli go gdzieś. Gapiliśmy się z Sam i nie
wiedziałem, co robić.
Chyba powinniśmy to zgłosić policji dla
zwierząt – zasugerowałem.
Nie bądź bardziej amerykański niż
Amerykanin.
Wzięła mnie pod rękę i skierowała do
domu. W swoim nieznoszącym sprzeciwu stylu, z którym niekiedy udaje mi się
wygrać. Scruffy spojrzał na nas i warknął radośnie, że mu się upiecze. A
może akurat doszedł.
Od tej pory on wiedział, że ja wiem. Odprowadzał
mnie wzrokiem, ja jego. Obserwowałem i nienawidziłem. On na mój widok spuszczał
ogon. Chował się w garażu, gdy wychodziłem z sekatorem, przyciąć żywopłot.
A gdzie przebranie kelnerki? – pytam, kiedy
się już upewniła, że kajdanki nie zrobią mi krzywdy.
Dzwonię łańcuchami. Postanawiam być
galernikiem. Jeśli chce, niech mnie zdzieli za karę chochlą. Sam popada
w przygnębienie. Nie o taki efekt mi chodziło.
Zostawiłam w aucie.
To załóż coś zastępczego.
Chciałbym, żeby była uśmiechnięta, żeby
miała te iskry w oczach, iskry anime, by już się na mnie nabiła. Chciałbym dymać
ją w krótkim fartuszku.
Schodzi ze mnie, znika za drzwiami i za
chwilę przynosi z kuchni fartuch, w którym gotuje. Na dole ma plamę po
wczorajszym chili con carne. To nie schabowy, ale smakowało lepiej niż danie z
puszki. Zakłada, zawiązuje pasek i jest kobietą z moich snów.
Nadziewa się na dzidę. Najciekawsze
rzeczy ukrywa pod białym płótnem. Haft na kieszonce przedstawia bawarską
chłopkę. Czuję, że zaraz się rozpłynę. Tak jak wtedy, gdy robiliśmy to w autobusie.
Albo za sekwoją w parku miejskim. Sam jest najlepsza. Brawurowa. Często jej to
powtarzam, a ona jakby od nowa chciała udowodnić, że stać ją na więcej.
Sam, mówię, Sam, odwróć się. Chcę
popatrzeć na twoje pośladki. Pobłogosławić je moim kropidłem. Lubi te żarty związane
z kościołem. Dziwi się, że nie jestem śmiertelnie religijny. Polak!? Tak, Polak,
ale żyję w Atlancie.
Nie odwraca się. Będzie się ze mną droczyć.
To element gry. Jestem przypięty do żelaznej ramy łóżka. Lampka oświetla jej
lewą pierś. Tę ze znamieniem w kształcie listka. W domu, mimo przedpołudniowej
pory, jest ciemno jak w trumnie. Okiennice Sam. Jej paranoja.
Buja się na mnie, chowając stopy w
mroku. George Bush jest gdzieś daleko. Mieszka z Laurą w Dallas. Podobnie jak
my, na przedmieściach. Nie wiem, co robi zwykle w łóżku. Może się
zastanawia, dlaczego posłał do Iraku za mało Navy SEALs.
I
nagle tąpnęło. Napiąłem łańcuchy. Czy to Hank i jego kolejny parszywy
eksperyment? Nie, to za mocne nawet jak na Hanka.
Rozkuj
mnie, warknąłem bardziej jadowicie, niż chciałem. Sam wytrzeszcza na mnie oczy.
Nie reaguje. Siedzi, zaciska palce jak pierścień na mojej ladze, i ani
drgnie.
Rozkuj
mnie! George Bush! Cholerny George Bush! George jestem tępy jak czerstwa bułka
Bush! Kopnąłem ją kolanem w plecy. Ocknęła się. Przepraszam kochanie, ale w tej
chwili musisz rozkuć te pieprzone kajdanki. Zaczynają mi parzyć przeguby.
Coś się stało.
Weź
z szafki cholerny klucz i odepnij najpierw prawą rękę, a potem lewą.
Rozumiesz? Sam, rozumiesz? Ocknij się. Rozumiem.
Zrozumiała.
Schodzi
ze mnie. Siada na brzegu łóżka i bierze do ręki klucz. Wykrzywia usta. Mój interes
flaczeje. Mój Franek. Tak go nazywam. Swój chłop. W pokoju zrobiło się dziwnie
gorąco i wilgotno. Jakby ktoś teleportował nasz dom w tropiki albo
urządził wewnątrz łaźnię parową. Przeguby palą jak potraktowane rozżarzonym
żegadłem. Sam otwiera zamki. Syczy, ale się nie poddaje. Jest jakaś nieswoja.
Zrywam
się z łóżka. Nie próbuje mnie zatrzymać. Chwytam z komody szlafrok. W pasy.
Znów wyglądam jak Kurt Cobain. Lecę do drzwi w pieprzonej podomce i mokasynach,
na które natknąłem się po drodze. Terakota jest rozgrzana i wilgotna. Powietrze
faluje. O mało nie upadłem. Najwyraźniej w fundamentach uaktywniły się gorące
źródła.
Naciskam
klamkę. Parzy! Cholera, jak boli! Przez otwarte drzwi wpada na mnie masa
gorącego powietrza. Wysusza nagromadzoną wewnątrz wilgoć. Zasłaniam twarz
ramieniem. Czuję, że jestem w Egipcie. Wysiadłem z samolotu w palącym skórę Szarm
el-Szejk.
Peter?
– słyszę za plecami. Obłapia mnie z tyłu rękoma. Przylepia ciało do moich
pleców. Ma na sobie T-shirt z hibiskusem. Hawaii Grand Resort. Żaden inny nie
jest taki obwisły. Peter?
Jest
niższa ode mnie o dwie głowy. Jeszcze nie widzi, co się dzieje. Ja opuściłem
już ramię.
O
kurwa.
Jak
gorąco.
Czerwono,
pomarańczowo i gorąco. Kolory niczym złota polska jesień, tyle że niebo jest
pozbawione niebieskiego. Czerwone niebo. Bordowe i fioletowe chmury.
Gdzie
niebieski?
Co?
Brakuje
niebieskiego.
Czuję
jak jej ręce rozluźniają uchwyt. Opadają. Sam, najlepiej będzie, jeśli mnie
jednak nie puścisz. Nie wychodź zza moich pleców. Zostań.
Centymetr
po centymetrze cofam się w głąb holu, chcę ją uchronić przed tym widokiem, ale
ona wyciąga rękę przed siebie. Dotyka palcem drzwi. Otwiera je jeszcze szerzej.
Skrzypią. Są czarne od strony dworu. Rano, gdy wychodziłem po gazetę, były
białe.
Przepięknie.
Sam
stoi obok mnie. Wtula biodro w moje udo. Sam i jej sposób postrzegania
rzeczywistości.
Rzeczywistości?
O czym my, do cholery, mówimy?
Na
szkarłatnym niebie zatrzymały się fioletowe i bordowe chmury. Co i rusz
przelatują jakieś komety. Komety koło południa to nie jest normalne zjawisko.
Nawet w tym regionie. A zwłaszcza czerwone niebo. Rozbłyskują jak fajerwerki
i opadają na miasto. Jedna spada na dom Tomlinsonów. Słyszę krzyk. Druga
na mój. O kurwa. Mój dach staje w płomieniach. Wszystkie się palą. Drzewa
i budy psie też.
W
domach powybijane okna. Tam, gdzie nie założyli antywłamaniowych okiennic. Tylko
my w okolicy je mamy.
Ludzie
biegają opętańczo po alei i krzyczą. Inni nie krzyczą. Już nie. Jest nas
garstka. W powietrzu pada czarny śnieg ze spalonych liści, parasoli ogrodowych,
leżaków. Nad Fort McPherson wisi wielki ołowiany grzyb. Co nam zaserwowała
nasza wspaniała armia?
Odsuńmy
się – mówię do Sam. Stajemy ze dwa metry przed domem. Chwilę później na nasz
próg spada fronton z drewna. Sam go przybijałem. Teraz spalony na węgiel. Już
nie wejdziemy do środka.
Jest
bardzo daleko od przepięknie, Sam.
Słucham?
Musimy
iść.
To
nasza jedyna możliwość.
Wciąż
powtarzam w myślach: George Bush. George Bush. George Bush. Niech ta zabawa już
się skończy. Pan Tomlinson biegnie z pustą konewką, która rozpuszcza mu się w
dłoni. Jest gorąco jak w bulgoczącej zupie. Rozluźniam poły szlafroka. Mój
interes majta się między nogami.
Nikt
nie patrzy. Te kilka osób, które przeżyło na naszej ulicy, jest w szoku. Pierwsze
łzy ciekną po policzkach czarnymi ścieżkami.
Idziemy
z Sam, rozgarniając butami połamane gałęzie. Wyglądają jak polana wyciągnięte z
ogniska. Muszę uważać na żar. Inaczej stracę podeszwy. Skóra skwierczy. Uchylamy
się przed płonącą szmatą z napisem Ice Tea. Zanim wyszliśmy z domu, Sam zdążyła
założyć baletki. Baletki! Co za gówno! Prawie nie mają podeszew. Jest mi
przykro, jest mi bardzo źle, że kazałem jej ostatnio posprzątać. Wyniosła
wszystkie kozaki na poddasze. Niedługo ją wezmę na ręce. Trzęsą mi się kolana. Jestem
wściekły.
Tracę
orientację. Coraz mniej ludzi krzyczy, coraz mniej biega. Niedobitki idą bezmyślnie
jak my albo stoją w miejscu. Przestają zwracać uwagę na płonący dobytek, na
dziecko, które nie może się wydostać z sypialni na górze. Próbujemy odgadnąć,
co się stało. Głęboko w podświadomości zaczyna kiełkować myśl, że to koniec. Najdroższa
Sam, kochana Sam. Zaciskam palce na jej dłoni.
Grzyb
nad Fort McPherson się powiększa. Idziemy w jego kierunku. To nierozważne,
lepiej iść w przeciwną stronę. Ale ja naprawdę nie wiem, gdzie jest wschód,
gdzie zachód. Gdzie jest cokolwiek? Nie ma już niczego.
Zieloni
protestowali przeciwko badaniom nad jakąś supernowoczesną bronią, ale nikt im
nie wierzył. Mieli rację? Powinienem się nad tym teraz zastanowić? Gdzie jest
słońce? Rozglądam się. Gdzie jest dzień?
Spójrz
tam.
Kieruję
wzrok za palcem żony. Dotarliśmy do posesji Hanka. Stoi przed domem, czarny, skamieniały.
Chyba podlewał trawnik. Ręka wyciągnięta przed siebie, ale szlauch zdążył się roztopić.
Obok
przysiadł Scruffy. Brakuje mu ogona. Gdy podchodzimy bliżej, traci lewe ucho. Wybuch
supernowoczesnej broni czy co miało miejsce w Fort McPherson okazał się
bardziej bezlitosny dla Scruffy’ego niż my.
Podchodzę
i sprzedaję psu kopniaka. Kupa węgla, którą teraz jest, rozsypuje się. Nie żal
mi go. Odchodzimy.
Sam
ściska moją dłoń tak mocno, że ledwo starcza mi tchu.
Piotruś
– mówi po polsku. Celowo. Zwraca się tak do mnie w wyjątkowych sytuacjach,
gdy do jej oczu napływa fala łez i nic już nie będzie w stanie powiedzieć.
Biorę
ją na ręce. Muska ustami moją szyję. Nuci po cichu melodię. Hey babe, take a walk on the wild side.
Pocieram
policzkiem jej gorące czoło. Kaleczę szczeciną. Nieważne. Niosę. Przytulam. Idę.
Z
tobą wszędzie, Sam.
Pogratulować sukcesu. Przynosi nam szczęście to nasze JMTPT:)
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest. Od tego wszystko się zaczęło. Znaczy, w moim przypadku od kursu, ale to przecież naczynia połączone.
UsuńNa początku myślałam, że będzie lekko, łatwo, erotycznie. Aż tu nagle taki zwrot akcji, że przez dłuższy czas musiałam trawić to opowiadanie: "czy ono mi się podoba". Po przetrawieniu stwierdzam, że podoba się i to bardzo :) To jest numer 3 na mojej liście.
OdpowiedzUsuńMłodsza ;)
Gdyby to była powieść, to pewnie zwrot akcji trwałby dłużej i nie byłby taki zaskakujący, ale wymogi regulaminu nie pozwalały na zbyt rozwlekłe pisanie :-)
UsuńSwoją drogą ostatnio bardzo mi leżą klimaty post-apokaliptyczne. Dwa kolejne opowiadania tego typu są w drodze.