Feralny koncert w opowiadaniu "Bitels"



Bitels

            Mówili na niego Beatles, a raczej tak swojsko Bitels. Tak by to wyglądało na piśmie. Trudno powiedzieć, do którego z czwórki z Liverpoolu był podobny. Na początku kariery muzycy byli niemal identyczni, ale jak się zastanowić, to najbardziej do Paula McCartney’a. Był średniego wzrostu, ani gruby, ani chudy. Zazwyczaj chodził w wyciągniętym swetrze, ale zdarzało mu się pojawić też odświętnie, w czarnej marynarce, białej koszuli i krawacie. Tak wyglądał w niedzielę, po mszy, zawsze wysiadywał na tej samej ławce pod sklepem, zawsze z piwem tej samej marki w dłoni. Anka nie pamiętała jakiej, butelka miała czerwono-srebrną naklejkę. Rzadko podchodziła do mężczyzny na wystarczającą odległość. Najważniejsza była fryzura. Od razu wiadomo, dlaczego ochrzcili go Bitels. Wystarczyło spojrzeć na głowę, którą unosił, gdy ktoś przechodził koło sklepu. Zazwyczaj otaczała go chwiejna kompania, ale gdy siedział sam, próbował zaczepić każdego. Mówiło się:
            – Cześć, Bitels!
            A on mruczał coś pod nosem, nie wiadomo co, wskazywał gestem, żeby podejść i dotrzymać mu towarzystwa. Anka nigdy się nie skusiła. Zastanawiała się, czy on potrafi grać na gitarze, skoro Bitels. Z pokoju widziała jego blok, ale mężczyzna nigdy nie odsłaniał szmat w oknach. W jednym tylko wisiała pożółkła, krzywa firanka, która jednak nie ukazywała wnętrza pomieszczenia. Pewnego razu wpadli do Anki koledzy i krzyczą:
            – Chodź, chodź! Musisz zobaczyć Bitelsa!
            Anka zakłada więc trampki i biegnie z kumplami pod sklep, a tam Bitels z lakierowanym ciemnym pudłem opiera się o ścianę i podśpiewuje Yellow Submarine. Przyjaciele od kieliszka wtórują mu ze swadą. Są jeszcze na etapie, kiedy z ust wylewają się słowa jak iskry fajerwerków, jak gdyby wypluwali wielobarwne kamyki. Przeżuta guma wydobędzie się z ich gardeł za kilka piw. Ciekawe skąd znali tekst? W tamtych czasach nikt przecież nie uczył się angielskiego.
            Bitels miał syna młodszego od Anki o dwa lata. Chodzili razem do podstawówki, szkoła była tylko jedna, ale się nie kumplowali. Dwa lata to różnica nie do pokonania. Syn Bitelsa lubił kulić się na korytarzu w samotności, wszyscy lubili go omijać. Siedział w kucki, rozrzucając na boki ręce, których stawy wyglądały jak sęki cienkich patyków. Zdarzało się, że ktoś do niego wołał z daleka, o ojcu, o piciu, o chorobie sierocej, ale on nie odpowiadał. Syn Bitelsa nie miał matki. Urodziła go i odeszła, nawet nie wiedział, czy był do niej w czymkolwiek podobny. Na pewno nie wrodził się w ojca. Syn Bitelsa żałował, że się urodził. Zwłaszcza wtedy, gdy musiał robić pracę domową, a z pokoju obok dochodziły nieskładne ryki, dźwięki szarpanych strun i przewracających się butelek. Gdy pokój ojca pustoszał, syn Bitelsa sprzątał, nawet jeśli porządek miał przetrwać tylko do najbliższego wieczora. Przywracał ład, nie otrzymując za to żadnej nagrody.

* * *

            Na dzień dziecka gmina urządziła na boisku festyn. Scena profesjonalnie nagłośniona, a na scenie tutejsze dzieciaki popisywały się swoimi talentami. To mała miejscowość, więc wystąpiły prawie wszystkie. Najważniejsze, że rodzice byli z nich dumni. Nikt nie zwracał uwagi na drobne potknięcia, a w przypadku grubego Maćka nawet więcej niż drobne. Pasibrzuch z trudem podnosił stopy i zahaczył o kabel na scenie. Taktowni rodzice uznali, że to jeden ze skeczów Maćka, śmiali się serdecznie, chociaż chłopak w rzeczywistości bazował na sztuczkach karcianych. Nie planował się przewracać dla uciechy widzów.
            Anka nie miała żadnego talentu, więc tylko wnosiła i wynosiła rekwizyty. Jej kolega dwa dni przed festynem założył kapelę punkową i postanowił wystąpić. To było coś! Dzieciaki ruszyły pod platformę, bo znalazł się śmiałek, który odważył się zagrać muzykę kierowaną do nich, a nie do rodziców. Mieli już dosyć piątej Edyty Geppert i Krystyny Prońko tego dnia. Woleli poskakać pod sceną. Urządzały ich nawet te trzy w kółko powtarzane akordy. Rodzice zostali z tyłu w towarzystwie kwaśnych min i… syna Bitelsa. Przycupnął pod wozem dostawczym, podciągnął sękowate kolana pod brodę i nawet nie patrzył w stronę zespołu. Anka widziała go, kiedy Piotrek wziął ją na barana. Syn Bitelsa wpatrywał się w punkt w oddali, na przeciwnym krańcu boiska. Odwróciła od chłopca wzrok, skoczyła z powrotem na ziemię, piszczała dalej, jakby na scenie grali giganci rocka. Co ją interesuje jakiś smutny dzieciak?
            W pewnym momencie poczuła, jak twardy, nabijany szpikulcami przedmiot ugodził ją w żebra. Obróciła głowę, żeby zobaczyć Bitelsa, który przedzierał się z gitarą, torując sobie drogę na estradę. Co chwila ktoś się zginał w bólu zadanego główką gitary najeżoną metalowymi kluczami. Bitels dotarł do podestu, ułożył na nim instrument i zaczął się niezdarnie wdrapywać na deski. Chłopcy z zespołu rozejrzeli się na boki, nie wiedzieli, czy grać dalej, czy zrobić tamtemu miejsce. Anka stała kilka metrów od sceny, ale poprosiła starszego kumpla, żeby podniósł ją jeszcze raz. Obserwowała plecy Bitelsa, patrzyła jak wczołguje się na scenę, przetacza po deskach, wstaje i natychmiast traci równowagę. O mało nie zdeptał swojej gitary. Podchodzi do mikrofonu i odpycha lekko wokalistę. Tamten krzyczy:
            – Ej, Bitels, to nasz występ!
            Bitels zakłada instrument, poprawia fryzurę i mówi do mikrofonu:
            – Wasz, nasz, zagrajmy razem – uśmiecha się szczerbatymi zębami.
            – Oni nie potrzebują twojej pomocy! – woła ktoś z tłumu.
            – Pomocy? – pyta Bitels przez mikrofon, uśmiecha się jeszcze szerzej i wygrywa pierwszy akord. – Help! I need somebody! Help! Not just anybody.
            Jest wniebowzięty. Każde uderzenie strun tarmosi nim niczym tornado samotnym drzewem, ale Bitels się nie przejmuje. Znalazł się w swoim żywiole, mógłby grać, nawet gdyby nie było publiczności. Tylko chłopcy z zespołu, oni się nie przyłączają. Patrzą na Bitelsa, krew ścina im się w żyłach. To młodzi, gibcy piętnastolatkowie. Anka czuje, że intruz długo tak nie pogra. Dziewczyna obraca głowę do tyłu, ale pod wozem dostawczym nikt już nie siedzi. Prosi kolegę, żeby zestawił ją na ziemię, rozgląda się dookoła. Syn Bitelsa przepadł. Jego ojciec tymczasem kontynuuje występ, a perkusista, zamiast wystukiwać rytm, wychodzi zza zestawu i z impetem popycha intruza. Bitels ląduje na deskach, niefortunnie przygniatając gryf gitary. Przez mikrofon, który upadł nieopodal słychać, jak zrywają się struny, rozbrzmiewa dźwięk łamanego drewna. Potem mikrofon piszczy, a perkusista zaczyna okładać starego pięściami, sprzedaje mu raz za razem, kopniaka za kopniakiem.
            – Policja! Niech ktoś wezwie policję! – krzyczy jedna z matek.
            W tamtych czasach nie było telefonów komórkowych, dlatego ojciec grubego Maćka oferuje pomoc:
            – Ja mam telefon! – i biegnie do domu w eskorcie trzech kolegów.
            Tymczasem Bitels kuli się na scenie, a pozostali młodzi muzycy dołączają do swojego agresywnego kolegi, nie szczędząc staremu obelg. Dopiero teraz dopadają do nich mężczyźni, którzy zostali z tyłu, którzy pozwolili dzieciom cieszyć się ich muzyką. Anka nie patrzy już jak odciągają młodych od Bitelsa, tylko przedziera się przez oniemiały tłum i biegnie pod sklep. Musi znaleźć tamtego chłopca.
            Jest! Siedzi na ławce, w tym samym miejscu, co zwykle jego ojciec. Nogi rozłożył szeroko, w patykowatych rękach trzyma butelkę piwa. Anka nieruchomieje. Nie wie, co teraz zrobić. Myślała, że chłopiec będzie zawstydzony, że uciekł na widok pijanego ojca, który zrobił z siebie pośmiewisko. Nawet nie była pewna, czy w ogóle go znajdzie. A tymczasem chłopiec pije i na widok Anki wykrzywia usta w fałszywym uśmiechu.
            – Twojego ojca leją! Biegnij, pomóż mu! – krzyczy dziewczyna, ale boi się podejść. Traci pewność siebie i nie przekracza ulicy, która tworzy między nimi bufor bezpieczeństwa.
            Syn Bitelsa unosi butelkę, wypija na raz resztę piwa i mówi do Anki:
            – Wypchaj się – po czym wchodzi do sklepu, a ona wie, że poszedł po więcej.
           
* * *

            Bitelsa zabrała policja. Powiedzieli, że to nie pierwszy raz, kiedy się z kimś bił. Mieli tak w rejestrach. Może gdyby ktokolwiek ich oświecił, że to jego okładali, że to on był ofiarą, udałoby się Bitelsa uratować przed zatrzymaniem, ale ojcowie i matki stanęli murem za dziećmi z własnego stada. Nikt nie pisnął ani słowem w sprawie tego odmieńca. Pozbyli się niewygodnego problemu, a policja wzięła stronę skruszonych nastolatków. Wszystko to rozgrywało się publicznie, może nie bezpośrednio na oczach Anki, ale w tak małej mieścinie nowiny rozchodziły się niczym poranne kajzerki.
            Syn Bitelsa był nieletni. Nie mógł się sam sobą zajmować. Ukrywał się cztery dni, nim znalazła go opieka społeczna. Anka obserwowała jego okno, widziała jak parę razy poruszyła się firanka. Widocznie chował się w lesie, a do mieszkania zaglądał tylko na chwilę, kiedy uznał, że nikt go nie widzi. Dobrze, że to czerwiec i chłopak tak bardzo nie zmarzł. Kiedy go dopadli, był w swoim pokoju, a Anka akurat odrabiała lekcje. Wyprowadzili go, trzymając pod ręce. Stawiał mechanicznie nogę za nogą na ugiętych kolanach, wyglądających jak połamane wykałaczki. Do brzucha, jak najdroższy skarb, przytulał gitarę ze złamanym gryfem. Sąsiedzi odprowadzali go wzrokiem, nie wypowiadając ani słowa.
            Dlaczego oni milczą?! – myślała dziewczyna. – Dlaczego nie zaoferują pomocy? Mogliby przecież obiecać, że zajmą się chłopakiem, że to dobry dzieciak, że jest sam na świecie i zaopiekują się nim do powrotu ojca. Ale oni się odwracają i znikają w drzwiach klatki, a Anka dopiero później uświadomi sobie, że przecież i tak niczego by nie wskórali. Nie są krewnymi chłopca, więc prawo nie stoi po ich stronie. Zdaje sobie z tego sprawę dopiero później. Teraz otwiera okno i ma ochotę krzyknąć:
            – Zostawcie go! Da sobie radę bez was! – ale z gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.
            Syn Bitelsa kieruje na Ankę wzrok. Samochód tych z opieki społecznej zaparkowany jest prawie pod jej oknem. Chłopiec posyła Ance cyniczny uśmiech, ściąga brwi i otwiera usta, żeby coś powiedzieć. Dziewczyna przeczuwa, jakie padną słowa, czeka na nie, niech chłopak sobie ulży, niech do samego końca pozostanie niezłomny. Anka nie dba o to, tak sobie próbuje wmówić, ale uświadamia sobie, że to nieprawda. Tymczasem pani w spódnicy w prążki, która trzyma chłopca pod lewe ramię, kładzie mu dłoń na głowie i wpycha stanowczym ruchem do auta. Odjeżdżają, a niewypowiedziane słowa zawisają w powietrzu.
            – Anka, zamknij okno! – woła z drugiego pokoju tato dziewczyny.
            – Co? – pyta wyrwana z kontekstu.
            – Przeciąg!
            Anka zamyka okno, jednym trzaśnięciem odcina się od wydarzeń na parkingu. Już nigdy więcej nie zobaczy syna Bitelsa ani jego ojca. Ilekroć spojrzy na tamtą szybę pozbawioną obecnie firanki, ma nadzieję, że ojciec i syn odnaleźli siebie i inny sposób na życie i że następnym razem Anka, teraz już Anna, będzie kimś więcej, niż tylko niemym świadkiem. Ma taką nadzieję, szczególnie gdy czyta swojej córce bajkę na dobranoc.

Komentarze

Popularne posty