Czy drwal się domyślał? Opowiadanie: O czym myślimy, gdy udajemy
Opowiadanie, które w konkursie na romans zdobyło dla mnie Szmaragdowe Pióro. Jedno z niewielu, których nie zaczęłam się jeszcze wstydzić. Do czasu. Zobaczymy ;-)
Miłego czytania :-)
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
O czym myślimy, gdy udajemy
Mężczyzna – drwal.
Ubrany
w koszulę w kratę i dżinsy, które na kimś o normalnej posturze wisiałyby luźno.
U niego, jak skafander nurkowy, przylegają ściśle do mięśni ud. Traperskie
buty. Skórzany pasek z klamrą. Kilka jasnych włosów wystających z rozpiętego
kołnierzyka.
Jego barki to oś ciągnika. Dłonie to chmury kłębiaste w wyjątkowo
ponury dzień. Widzę go, jak w lesie deszczowym łamie kanadyjskie sosny. Strzelają
niczym suche gałązki. Ludzie z Greenpeace przywiązują się łańcuchami do drzew,
a on strzepuje okowy jak babie lato.
Mężczyzna-drwal
siedzi w mojej kuchni.
Robię
mu herbatę. Stoję, wpatrzona w pusty kubek z torebką. Zwijam i rozwijam
rąbek bluzki. Odwrócona tyłem, ukrywam tę operację defensywną. Siedzi przy stole.
Drewniane nogi krzesła stękają od naporu masy. Pod jego wzrokiem spala się
materiał mojej bluzki. Żołądek przekręca się na drugą stronę. Serce przerywa
akcję. Czajnik zadrżał, zabulgotał i pstryknął.
Och.
Zalewam
herbatę. Do diabła! Parzę sobie dłoń.
Może
pomóc?
Nie,
dziękuję.
Stawiam
przed nim kubek. Płonącą dłoń przytykam do zimnego czoła. Ulga. Siadam
naprzeciwko. Zakładam nogę na nogę, wysuwam ją spod stołu, żeby nie dotknąć go
stopą. Nawet jednym włóknem kapcia. Nawet na ułamek sekundy. Nie chcę się czuć
odczytana, łatwa i spragniona.
Jestem
pisarzem.
Pisarzem?
Dziwi
to panią?
Nie,
tylko…
Urywam.
Wyobrażałam sobie coś zupełnie innego.
Dodaje,
że kiedyś parał się reporterką, relacjonował wydarzenia z Bośni czy skądś. Nie dosłyszałam
nazwy. Patrzyłam na wypłowiałe włosy, kurze łapki wokół oczu, które miały do
opowiedzenia wiele przygód. Gapię się i nie mogę przestać. On taksuje wzrokiem moją
kuchnię. Gdybym miała pod ręką olbrzymie prześcieradło, przykryłabym pospolitość,
w której żyję.
Byłem
wtedy bardzo młody i bardzo głupi.
A
teraz?
Zmądrzałem.
Cukru?
Nie,
dziękuję.
Dam
panu spodek na torebkę.
Niech
pani nie wstaje. Poradzę sobie.
Powstrzymuje
mnie za rękę. Odwracam wzrok. Patrzę na ścianę, na białą ściereczkę
z niebieskim haftem. Rozciągnięta na gwoździach jak obraz. Wiejska scenka
rodzajowa. Zaproszenie do garów. Moja poparzona skóra. Jego dłoń. Kojący chłód.
Mój splot słoneczny wessany, szczęki ściśnięte, płytki oddech. Bezczelne krople
potu na nosie. Niezręczna cisza. Wysuwam dłoń spod łagodnej otuliny.
Włączę
radio. Rozumie pan, czytałam.
Wstaję.
Zajmuję pozycję za krzesłem. Wyciągam dłoń do radia na kredensie. Tę pulsującą chowam
za plecami.
Nie
trzeba. Moja babcia też taką miała.
Co?
Odwracam
się do niego.
Też
miała taką ściereczkę na ścianie. Właściwie to zaczynam podejrzewać…
Niech
mnie pan o nic nie podejrzewa. Babcia zapisała mi ją na łożu śmierci.
Śmieje
się. Bezczelny.
Przepraszam.
Naprawdę mi przykro. Współczuję śmierci babci. To był żart. Wyjątkowo nieudany.
Umarła
dwanaście lat temu.
Acha.
Uśmiecham
się pod nosem. Zawstydziłam go. Odsuwam się o jeszcze jeden krok od stołu. Na
bezpieczniejszą odległość. Łączę dłonie jak do modlitwy albo jak belfer, którym
jestem.
A
więc chce pan obejrzeć mieszkanie. Kuchnię już pan zna. Przejdziemy do pokoju
dziennego?
Zostańmy.
Tu jest taki przyjemny klimat. Stworzyła pani w kuchni prawdziwą przystań. Ta
ściereczka, ten kredens, kopyść na haczyku. Obrus z kwiatami lawendy. Gdybym
był żeglarzem, nie mógłbym się doczekać powrotu do portu.
Wyjeżdża
pan. Na zawsze.
Niespodziewanie
tracę równowagę. Jakbym zasłabła. Opieram się plecami o kredens. Nigdy dotąd
nie zrobiłam z siebie większej idiotki. Chyba nie zauważył. Kontempluje
suszarkę do naczyń. Mój ulubiony ohydny kubek ze szkolenia. Jeden talerz, jedna
miseczka, jeden komplet sztućców. Widzisz? Możesz teraz zacząć triumfować,
jeśli dorobiłeś się żony i gromadki dzieci.
Kręcę
głową. Prawie chowam ją w dłoniach ze wstydu, ale powstrzymują mnie resztki
godności. Prostuję plecy. Strzała na napiętej cięciwie. Mężczyzna-drwal siorbie
herbatę. Grzywka zakrywa mu całe czoło. Mam czas, żeby odwrócić wzrok, zanim odczyta
w moich oczach frustrację.
Dlaczego
mnie nie poznaje? Kiedy stanął w drzwiach, od razu wiedziałam, że to on. Minęło
tyle lat, odkąd wyprowadził się z rodzicami. Ja miałam trzynaście, on siedemnaście.
Miasto przydzieliło nam mieszkanie po nich. Większe. Dostałam własny pokój. Rodzice
przestali mi patrzeć na ręce, gdy malowałam ptaki. A ściereczka naprawdę była
moja. Naprawdę wyhaftowała ją moja babcia.
Ile
ma teraz lat? Ile ja mam lat? To smutne. Smutne dla mnie. Skończy w tym
roku czterdzieści dwa. Ja jestem sama, on tajemniczy, a teraz wyjeżdża na stałe
do Kanady. Był w okolicy, wyjaśnił, i postanowił odwiedzić swoje dawne
mieszkanie, z którym łączą go najszczęśliwsze wspomnienia. I zabrać te
wspomnienia za ocean. Ale mnie nie pamięta. Dostrzegłam to w jego oczach, które
na mój widok po prostu nie rozbłysły.
Anno…
Odskakuję
od kredensu jakby ktoś szarpnął linę obwiązaną wokół mojego brzucha. Przypomniał
sobie? Przechylam głowę na bok. Wyginam palce lewej dłoni aż do bólu. Mężczyzna-drwal
wstaje i robi krok w moją stronę.
Przepraszam,
chciałem powiedzieć: pani Anno. Czuję, że moje najście sprawiło pani kłopot.
Dopiero
teraz dostrzegam kubek w jego dłoni. Odstawia, pusty, do zlewu. To znaczy, że
zaraz się wycofa. Nie chcę. Jeszcze nie. Chcę, żeby tutaj został i był, po
prostu był. Wyginam palce jeszcze mocniej. Strząsam z czoła kosmyk włosów. Zapach
mężczyzny przywołuje na myśl sianokosy. Koniec dnia po ciężkiej pracy. Kolację
przy ognisku.
Ognisko,
na którym się pożegnaliśmy, płonęło późno w noc. Teren po zburzonych
kamienicach był dla dzieci z okolicy jak wyspa. Rządziliśmy nią. Wszystko należało
do nas. Figurka matki boskiej bez głowy wskazywała wejście do labiryntu
wyznaczonego przez resztki fundamentów. Podwaliny królestwa. Spalone żebra
desek. Kępy wysokich traw, dające schronienie przed dorosłymi. Gdzieniegdzie
szkło, popękane cegły. Pozostałość łazienki. Kawałek ściany pociągniętej
wałkiem ze wzorami. Lusterko w zardzewiałej ramie. Golarka na kłębowisku szmat.
Duch brodatego przodka.
Pożegnalne
ognisko.
Poczęstował
mnie pierwszym w życiu łykiem alpagi. Zarazem ostatnim. Żartował z moich
dołeczków. Rozwiązał tasiemki we włosach. Koledzy gwizdali i ryczeli jak
pawiany. Powiedział, że jestem jego ulubioną przyjaciółką z podwórka.
Powiedział: Aniu.
Miałam
coś dla niego. Rysunek na pożegnanie. Jaskółkę.
Jaskółka
to symbol wierności.
Czekaj
na mnie, mała. Wrócę po ciebie.
Potraktowałam
te słowa poważnie, ponieważ nie wypowiedział ich na głos, tak żeby wszyscy
słyszeli, tylko do mnie. Nie pozwolił im się z tego śmiać. Wyszeptał na ucho. Pogłaskał
policzek. Aniu. Natychmiast wyciągnęłam rysunek z jego dłoni i napisałam z tyłu
krótkie zdanie. Zwinęłam kartkę w rulon i włożyłam do wewnętrznej kieszeni jego
ramoneski.
Pachniało
drewnem, żywicą, dymem. Powiedziałam, że od tego pieką mnie oczy, z tego powodu
ciekną mi łzy. Płonęły stare szmaty, deski, kawałek blatu, szafki, co tylko zdołało
się uchować na wyspie. Potem już nikt tam nie bywał. Wszystko zostało spalone.
Wie
pan, wychodzę. Mówiłam już. Może dlatego nie jestem serdeczną gospodynią.
Przepraszam.
Ale
jeszcze chociaż pokój dzienny. Tylko pokój.
Wymijam
go i już jestem w korytarzu. Ponaglam gestem. Zapraszam. Wskazuję właściwe
drzwi.
Wiem,
przecież to było kiedyś moje mieszkanie, mówi.
Wydaje
się zrelaksowany. Być może to domena pisarzy albo reporterów z Bośni. Nie mam
pojęcia. Mógłby mnie tego nauczyć. Mógłby tu zostać. Albo w ogóle nie
przychodzić.
Kiedy
zapukał, kiedy mu otworzyłam drzwi, kiedy go rozpoznałam, gdy myśli skakały po
głowie jak prąd po transformatorze Tesli, powiedziałam pierwszą rzecz, jaka
przyszła mi do głowy.
Wychodzę.
Łańcuch
od zamka dzwonił w moim ręku, podczas gdy mężczyzna zjadał mnie wzrokiem, od
góry do dołu. Zatrzymał spojrzenie na kapciach i gołych nogach. Krótkiej
spódnicy. Jest październik, ale to żadne usprawiedliwienie dla nieogolonych
nóg.
Znaczy…
wychodzę za jakiś czas.
Nie
szkodzi. Zajmę tylko chwilę. Pół godzinki, może dwie.
Zaśmiał
się nerwowo. Chciał tu przyjść, miał umyślony cel, lecz chyba wciąż nie był
pewien, czy właściwie postąpił. Łańcuch nadawał Morse’em: wiem, kim jesteś. Przerwałam
ten beznadziejny apel. Opuściłam rękę. Nastała cisza. Mężczyzna i kobieta
naprzeciw siebie. Próg pomiędzy. Nieznajomi, choć jedno wie, lecz udaje, że
jest inaczej. Zanim się zorientowałam, postawił nogę na lenteksie w moim przedpokoju.
Traperski but odcisnął ślad obecności mężczyzny.
Rozejrzał
się po żałośnie wąskiej kiszce. Pawlacz obity boazerią, wieszak obrośnięty hubą
kurtek i żakietów, bluszcz w drucianym kwietniku. Drzwi do łazienki. Plakat z Microcosmosu. Oberwany róg.
Ładnie
tu.
Żałosna
kiszka, żałosne życie żałosnej kobiety.
Dziękuję.
Nie
zachęciłam, żeby się rozgościł, ale on zdjął i powiesił kurtkę. Odchrząknął.
Wskazał mi drogę do kuchni. No tak. Przecież tu mieszkał.
Nadal
nie potrafię zdecydować, czy uważam go za bezczelnego drania, czy mężczyznę
skrępowanego bardziej niż ja. Wiem, co się dzieje we mnie. Nie wiem, co dzieje
się w nim. Moje zdradliwe receptory zdążyły podjąć decyzję. Mężczyzna-drwal to
magnes. Ja to opiłki żelaza. Ciągnę do niego, serce ciągnie, choć umysł się nie
zgadza.
Omiatam
gestem salon.
Nie
wstydzę się go tak bardzo jak kuchni. Nie jest nowoczesny, ale schludny.
Wprowadziłam do niego akcenty Prowansji. Szafa kupiona przez Internet, solidny
stół, komoda. Wszystko pomalowane na biało. Niebieska kanapa. Dwa krzesła
z obiciem w kwiaty. Znów lawenda. Jeszcze dwie doniczki stoją na
parapecie. Stare radio. Można powiedzieć, stylowe. Spidola. Dawno nieużywane. Telewizor
– plazma, ale wbudowany w szafkę. W ozdobnych ramach haftowane dalie. Lustro.
Raczej
nie dostrzeże pan analogii.
W
umeblowaniu nie, lecz rozpoznaję intymność, ciepło.
Wchodzi
do środka. Ja zostaję w progu, żeby go nie zachęcać. Odwraca się w moją stronę
i patrzy. Błagalnie? Muszę się jak najszybciej pozbyć tej myśli. Muszę
przestać projektować na niego własne uczucia.
Co
pan pisze?
Przysiadam
na skraju kanapy. Moje emocje miotają się od rzucenia się do ucieczki po objęcie
go ramionami od tyłu. Pożądanie, namiętność, gniew. Pochyla się nad komodą i
patrzy na zdjęcia z dzieciństwa. Ja, rodzice, stare mieszkanie. Ja, babcia,
tutaj.
Głównie
relacje z podróży. Reportaże. Teraz przymierzam się do czegoś bardziej
osobistego.
Pamiętnik?
Tak,
pamiętnik to dobre określenie. Wspomnienia przechowywane w głowie, które
zasłużyły na długą opowieść.
Nie
ma pan żadnych luk? W tej głowie…
Luk?
We
wspomnieniach, które zasłużyły. Może jakieś wspomnienie zasługuje, ale pan nie
raczy poświęcić mu nawet krztyny uwagi.
Nie
rozumiem. Pani się na mnie gniewa? Przepraszam, chyba wypiłem za dużo herbaty.
I zdecydowanie powinienem się już zbierać. Wystawiam pani gościnność na
próbę.
Uśmiecha
się. Słyszę, jak czknął. Śmieje się jeszcze szerzej. Naraz zasłania usta
dłonią. Nie przeprasza. Szuka w moich oczach wyjaśnienia, pomocy. Milczę.
Dlaczego
spytałam o te wspomnienia? Czuję się jak Gestapo. Gestapo z urażoną dumą.
Jeszcze chwila i zacznę strzelać. Widzi to w moich oczach. Zwiesza
ramiona. Rezygnuje. Wciąż nie wiem, po co to całe przedstawienie? Ta cała
wizyta. Niech nie opowiada, że chodzi o głupie mieszkanie, które od dawna nie
jest jego.
Powoli
mija kanapę, na której siedzę. Dotyka nogą rąbka mojej spódnicy. Gęsia skóra. Rozszerzone
źrenice. To nasz pierwszy fizyczny kontakt tutaj. Brak oddechu. Sznur zawiązany
na brzuchu przypomina o sobie. Mężczyzna-drwal wychodzi do przedpokoju. Zginam
się wpół, oddycham trzy razy przez usta i wstaję. Obciągam spódniczkę. Idę
za nim.
Właśnie
zakłada kurtkę. Sapie ciężko, głośno. Nad czymś się zastanawia. Bieganina myśli
odbija się w dwóch głębokich zmarszczkach między brwiami. Robi kwaśną minę.
Rozkładam
bezradnie ręce.
Tak
się zastanawiałem…
Opieram
się o drzwi do łazienki. Jestem twarda. Niewiele mnie obchodzi, nad czym się
zastanawiał.
Mieszkała
tu kiedyś dziewczyna. W drugiej klatce, na drugim piętrze. Nosiła kucyki. Miała
dłuższe włosy niż pani. Ciemniejsze. Okrągła buzia. Dołeczki, kiedy się
uśmiechała.
Poprawia
kołnierzyk kurtki. Drapie się w kark. Napięte mięśnie, ogorzała szyja.
On
wie. Wie od początku, tylko się ze mną przekomarza. A jeśli nie, to na pewno przypomniał
sobie dzięki zdjęciom. Patrzę mu prosto w oczy. Czekam. Splatam ręce.
Przyciskam do splotu słonecznego. Zaraz zemdleję. Niech coś zrobi, powie.
Szybko. Najlepiej niech mnie przytuli. Pogłaszcze policzek jak wtedy. Powie,
Aniu, jak wtedy. Powie: przyjechałem po ciebie.
Nie
robi nic. Milczy. Wkłada ręce do kieszeni.
Nie
kojarzę, mówię, spuszczając wzrok.
Tylko
na tyle mnie stać. Tamtej dziewczyny i tak już nie ma. Ciemne włosy
zniszczone farbowaniem. Okrągła buzia wyciągnięta. Dołeczki zniknęły w ponurych
bruzdach. Uśmiech od lat nie gościł.
Rozumiem,
odpowiada. Głupi jestem, prawda? Oczekuję, że zna pani wszystkich, którzy tu bywali.
Nawet nie pamiętam jej imienia. Tak mi się skojarzyło. Mam rysunek. Od niej. Ptaka.
Chyba jaskółkę. Malowała pięknie, jak na dziecko w jej wieku. Napisała z tyłu pamiętaj o obietnicy. Rozumie pani? O
obietnicy. Co, ja, siedemnastolatek mogłem smarkuli obiecać? Nie uważa pani, że
to urocze? Dziecięce obietnice, które nigdy nie będą spełnione. Ile takich w
życiu udało nam się naskładać, prawda?
Zmiażdżony
żołądek pęka. Czuję jego zawartość w gardle. Bezwład, ból, pieczenie. Mdłości,
śmieszność, domek z kart. Potrząsam głową, żeby pozbyć się tego wrażenia. Rozprostowuję
ręce. Zaciskam pięści. Wbijam paznokcie w skórę.
Prawda.
Świetnie
się z panią rozmawia. Mamy podobną optykę. Mógłbym tu zostać do rana i wypić
jeszcze tysiąc herbat w pani przytulnej kuchni. Ale…
Jak
wspominałam, muszę wyjść.
Powróz
przecina mnie na pół. Maczeta kraje na cząstki. Mężczyzna-drwal jest pisarzem,
ale brakuje mu wyobraźni, żeby dostrzec to, co się ze mną dzieje. Nie próbuje
poskładać mnie w całość. Nie wiem, czy te fragmenty uda się kiedykolwiek
dopasować.
Właśnie,
pani musi wyjść, a ja muszę wracać do Warszawy. Wylatuję w południe.
Proszę
mi przysłać pocztówkę.
Jak
tylko się urządzę.
Bez
pośpiechu. Nigdzie się nie wybieram. Wie pan, mam tu port, muszę codziennie zapalać
latarnię.
Czyli
pocztówka znajdzie panią nawet bez adresu.
Kiedy
wychodzi, w wewnętrznej kieszeni jego kurtki dostrzegam kartkę ze szkicownika. Złożoną
na cztery, ale pielęgnowaną. Wiem, co to jest, lecz już za późno, by o tym
rozmawiać. Za późno, by go zatrzymać.
Zamknięte
drzwi są destrukcyjne i nieprzeniknione. Klamka jest zimna, jadowita. Jest
pusto. Znajduję się na dnie wyschniętej studni i nikt nie słyszy mojego krzyku.
Kroki na zewnątrz coraz dalej. Cichną. Uderzenie drzwi na klatce. Koniec.
Koniec mnie. Nie, powtarzam sobie, nie. Nie możesz być aż tak głupia. To tylko
koniec powieści bez happy endu. To była marna powieść. Musisz napisać lepszą. Zachowaj
w pamięci rysunek z jaskółką. Pamiętaj, że jest też symbolem wiosny,
zwycięstwa życia nad śmiercią. Resztę naszkicuj od nowa. Pozwól sobie na luki. Odfruń.
Nigdy
nie otrzymałam kartki z Kanady. W zamian mężczyzna-drwal przysłał mi swoją książkę.
Zatytułował ją O czym myślimy, gdy
udajemy. Przerzucam kilka pierwszych stron. Wracam do strony tytułowej. Dla Ani, której nie potrafiłem powiedzieć.
Wydrukowane. Pod spodem, odręcznym pismem, adres w Winnipeg.
Dla
Ani, której nie potrafiłem powiedzieć.
Co
mnie to obchodzi?
Odkładam
książkę na półkę z lekturami, których nigdy nie zamierzam przeczytać.
Przeczytałam to opowiadanie, kiedy to razem z członkami JMTPT zawzięcie komentowałam wszystkie opki. "O czym myślimy" oceniłam bardzo korzystnie:) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJak mi miło. Dziękuję :-)
UsuńMuszę pomyśleć nad czymś nowym :-)
O żesz, matko kochano! Jak bym wzięła i przez kolano przeżuciła, i kilka klapsów bym dała, aż wiór by polaciał, a może nawet dwa wióry. Bo ja jestem babą, co to z bajek nie wyrosła. Ja chcę, żeby się dobrze kończyło, żeby żyli długo i na dodatek szczęśliwie. No, takie dwa grzybki w barszcz.
OdpowiedzUsuńFajne, babskie opowiadanie, balansujące na krawędzi "będzie, czy nie będzie", napinające w oczekiwaniu do granic wytrzymania i nagle, masz babo placek!...
Jeśli ktoś myśli, że zdradziłam zakończenie, to figa z makiem.
Iwona, nie do końca anonimowa
Iwona,
OdpowiedzUsuńI tak trzymaj! Nie ma to jak zdrowa reakcja czytelnika. A to wszystko przez tę Kowalewską! Tak napisała, że się oderwać od lektury nie można! Ech…
No iiii... No iiii... co było dalej?! Opowiadanie kończy się w najlepszym momencie - czytelnik ma przed sobą niezłe główkowanie - jak to się mogło skończyć? Wszystkie opcje są możliwe. Mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi, bo to opowiadanie jest na miejscu drugim na mojej liście :)
OdpowiedzUsuńMłodsza ;)
No właśnie to jest moja specjalność zakładu: pozostawienie czytelnikowi możliwości dopisania sobie ciągu dalszego ;-)
Usuń